W 2013, w październiku, o ile dobrze pamiętam, kupiliśmy. W 2014 powstała formalnie zarejestrowana fundacja z wpisem do KRS-u itd. I fajnie, mamy samolot, mało tego, nie dostaliśmy kontenera do tego samolotu, więc musieliśmy coś z nim zrobić. Gdzieś tam po kolegach szukaliśmy miejsca w hangarze, żeby przezimował sobie pod dachem.
Trekking pod Mount Everest Namaste Nepal! Większość turystów idących nie tylko na trekking pod Mount Everest, ale również odwiedzających sam Nepal, przylatuje tu bezpośrednio korzystając z międzynarodowego portu lotniczego Tribhuvan w Kathmandu. Jest to jedyne lotnisko w kraju posiadające połączenia międzykontynentalne. Kathmandu, jako stolica i najważniejsze centrum turystyczne kraju, posiada najlepiej rozwiniętą infrastrukturę transportową, noclegową i gastronomiczną. To właśnie w tym mieście, pełnym zabytkowych świątyń i sklepów z pamiątkami, będziemy mieli pierwszy kontakt z Nepalem, jego bogatą kulturą i przyjaznymi ludźmi. Bo to między innymi lokalni mieszkańcy, zawsze uśmiechnięci i serdeczni, witający przyjezdnych szczerym „Namaste!”, są jednym z tych elementów, które najlepiej zapamiętamy. Także tutaj w turystycznej dzielnicy Thamel znajdują się setki agencji turystycznych, gdzie można zakupić pełen pakiet turystyczny potrzebny do odbycia trekkingu: począwszy od biletu lotniczego do Lukli, poprzez przewodników, tragarzy, pozwoleń na wyjście w góry i innych. Iść czy lecieć? Niestety, nie ma innej możliwości na dojście do bazy pod Mount Everestem, ponieważ cały ten obszar jest objęty ochroną w ramach Parku Narodowego Sagarmatha i traktowany jest jako jedno z najcenniejszych dóbr narodowych. Jedyną rzeczą z wyżej wymienionych jaką można ominąć jest przelot do Lukli. Zamiast tego można jechać 12 godzin zatłoczonym lokalnym autobusem lub minivanem do Jiri i stamtąd iść przez… 5 dni do Lukli. W ramach oszczędności czasu większość osób wybiera właśnie lot do Lukli. To właśnie z tej małej, himalajskiej wioski prawie wszyscy rozpoczynają właściwy trekking do podnóża najwyższej góry świata. Najbardziej popularną trasą jest ta z Lukli wzdłuż doliny potoku Dudhkoshi przez Namche Bazaar i dalej doliną potoku Imja przez Tengboche i Dingboche, aż do miejsca, gdzie szlak podąża wzdłuż jęzora Lodowca Khumbu po jego morenie bocznej przez Lobuche i Gorak już znamy mniej więcej specyfikę Nepalu i wiemy co nas może spotkać w Himalajach podczas trekkingu, czas na omówienie z osobna każdego dnia wędrówki. Tak, aby każdy wiedział czego się spodziewać na trasie, na jakiej wysokości odbędzie się nocleg, ile kilometrów jest do przejścia czy też ile czasu zajmie nam marsz danego dnia. Dzień 1: start: 2840m meta: 2610m dystans: 6,5km, czas: 3h Pierwszego dnia rano opuszczamy hotel i udajemy się na lotnisko krajowe. Następnie wsiadamy do kilkunastoosobowego samolotu, który uniesie nas w przestworza. Pod nami zostanie wielka aglomeracja Kathmandu, a nasz samolot obierze kierunek na wschód. Osoby siedzące po lewej stronie będą mogły podziwiać wspaniałe widoki na ośnieżone, wysokie szczyty Himalajów. Cała podróż samolotem zajmie nam około 30-40 minut. Wylądujemy na jednym z najbardziej malowniczo położonych lotnisk na świecie w małej miejscowości Lukla, położonej na wysokości 2840m Pas startowy ma kilkaset metrów długości i 12% nachylenia. Z jednej strony zakończony jest stromym stokiem, a z drugiej urwistą ścianą skalną. Po odebraniu naszych bagaży i wyjściu z ciasnego budynku, nazywanego dumnie terminalem przylotów, udamy się w miejsce, gdzie poczynimy ostatnie przygotowania przed wymarszem. Dopakujemy plecaki, wyjmiemy kijki, zjemy coś energetycznego. Nasz przewodnik przekaże nam ostatnie uwagi i w drogę. Tego dnia będzie dominował marsz po płaskim terenie lub w dół. Poruszać się będziemy wygodną ścieżką ułożoną z wielkich kamieni, miejscami po kamiennych schodach. Mijając po drodze małe górskie wioski i pokonując rwące górskie potoki, po około 3 godzinach dotrzemy do Phakding. Wieś ta leży na wysokości 2610m i tu właśnie spędzimy naszą pierwszą noc w Himalajach. Dzień 2: start: 2610m meta: 3440m dystans: 10,5km, czas: 7hDzisiejszego dnia zjemy obfite, energetyczne śniadanie i ruszymy w dalszą drogę. Czeka nas o wiele więcej podejść niż zejść. Będziemy się poruszać wzdłuż rzeki Dudhkoshi, a największą miejscowością na naszej trasie będzie Monjo, gdzie zrobimy dłuższy postój. Po opuszczeniu ostatniej wioski, przekroczymy kilka razy rwącą, górską rzekę i zaczniemy wspinać się stromą ścieżką po górskim stoku, aby w końcu wczesnym popołudniem dotrzeć do Namche Bazaar na wysokości 3440m Jest to największa miejscowość w Parku Narodowym Sagarmatha. Ma ona kształt podkowy i leży na stromym, górskim stoku. Jest tu największy wybór guest housów i sklepów, gdzie można zrobić całkiem porządne zakupy na dalszą część trasy. Mało tego, można stąd nawet zadzwonić do domu lub wysłać e-maila! Po zakwaterowaniu resztę dnia spędzimy na spacerach po Namche i chłonięciu okolicznych, pięknych krajobrazów. Dzień 3: cały dzień w Namche Bazaar i okolicy Tego dnia nie pokonujemy żadnych dużych odległości, ani przewyższeń. Dzień ten przeznaczamy na jak najlepszą aklimatyzację przed następną częścią trekkingu. Można odwiedzić rano lokalny targ. W ramach aklimatyzacji proponujemy także wizytę w tutejszym muzeum Szerpów, gdzie można bliżej poznać dzieje tego tybetańskiego ludu. Warto przespacerować się też do hotelu Everest View, aby po raz pierwszy spojrzeć na panoramę najwyższych szczytów Himalajów z Ama Dablam, Lhotse i Mount Everestem na czele. Po południu wrócimy do Namche przez wioskę Khumjung. Dzień 4: start: 3440m meta: 3870m dystans: 6km, czas: 6hDnia dzisiejszego czeka nas długi trawers zbocza górskiego poniżej wioski Khumjung, którym dojdziemy aż do dna potoku Dudhkoshi. Po drodze będą nam wciąż towarzyszyły widoki na Mount Everest i okoliczne szczyty. Po przekroczeniu mostu, zrobimy dłuższą przerwę na posiłek w małej wiosce Phunki. Następnie czeka nas mozolne podejście do Tengboche, ważnej miejscowości leżącej na poziomie 3870m Znajduje się tu malowniczo położony klasztor buddyjski. Po zakwaterowaniu w guest housie, będzie czas, aby odwiedzić zarówno sam klasztor, jak i położone tuż obok muzeum. Dzień 5: start: 3870m meta: 4410m dystans: 7km, czas: 7hDzisiaj przekroczymy granicę 4000 metrów Z Tengboche udamy się przez Dewoche znów na dno potoku, ale tym razem będzie to Imja, dopływ Dudhkoshi. Następnie, podążając wzdłuż koryta tego potoku, przejdziemy przez Pangboche i Orsho, podziwiając widoki na wyniosły szczyt Ama Dablam oraz lodową ścianę od Nuptse aż do Lhotse. Po minięciu ujścia rzeki Khumbu do Imja, po prawej stronie ujrzymy po raz pierwszy z bliska jęzor lodowca, będzie to Lodowiec Tsuro. Po krótkim marszu dotrzemy już do Dingboche, wioski położonej nad rzeką na wysokości 4410m 6: start: 4410m meta: 4940m dystans: 6km, czas: 6hPo śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Opuszczamy dno doliny i idziemy trawersem, stopniowo zyskując wysokość. Po minięciu małej osady Dusa, docieramy do przysiółka Dughla na wysokości 4600m Wioska ta leży na morenie czołowej Lodowca Khumbu spływającego od podnóża Mount Everestu. Tu zatrzymujemy się na dłuższy odpoczynek i posiłek. Po nim czeka nas strome podejście po morenie, a po drodze mijamy pomnik ku pamięci ofiar Himalajów. Ostatni fragment podejścia biegnie wzdłuż jęzora Lodowca Khumbu z pięknymi widokami na siedmiotysięcznik Pumo Ri oraz Kalapatthar. Wysokość prawie 5000m daje się już wszystkim we znaki. Nasz oddech staje się ciężki, wolny i szybko się męczymy. Dlatego co chwilę należy robić przerwy na wyrównanie oddechu. W końcu docieramy do małej wioski Lobuche na wysokości 4940m Po ciepłej kolacji czeka nas zasłużony 7: start: 4940m meta: 5160m najwyższy punkt: 5364m dystans: 8km, czas: 7hDzisiejszego dnia czeka nas relatywnie łatwe podejście do Gorak Shep, na wysokości 5160m Nazwa wioski oznacza „martwe kruki” i sama wioska leży nad malowniczym, wysokogórskim jeziorem Gorakshep Tso. Po zjedzeniu lunchu, zostawiamy plecaki w guest housie i wyruszamy bez obciążenia w stronę bazy pod Mount Everest. Na miejscu zwykle zobaczyć można namioty licznych wypraw himalaistów. Być może będzie nawet okazja porozmawiać z kimś kto szykuje się do ataku szczytowego lub właśnie zszedł z najwyższej góry świata. Stąd rozpościera się też widok na słynny lodospad na Lodowcu Khumbu, jeden z najtrudniejszych odcinków podczas atakowania Mount Everestu. Po południu schodzimy tą samą drogą do Gorak Shep. Dzień 8: start: 5160m meta: 3990m najwyższy punkt 5545m dystans: 14km, czas: 8h Dziś wcześnie rano czeka nas strome podejście na szczyt Kalapatthar (5545m To będzie najwyższy punkt podczas naszej całej wędrówki. Na samej górze czekać na nas będzie kubek ciepłej herbaty, którą w tym niesamowitym miejscu sprzedają turystom lokalni tragarze. Widok stąd jest nieprawdopodobny. Przed nami jak na dłoni rysuje się pionowa piramida Nuptse, a za nią Mount Everest i dalej Lhotse. Na lewo widać główną grań Himalajów, za którą już jest tylko Tybet oraz niekończący się jęzor Lodowca Khumbu wraz ze słynnym lodospadem. Po nasyceniu oczu tymi fantastycznymi widokami schodzimy do Gorak Shep, zabieramy bagaże i rozpoczynamy powolną wędrówkę w dół. Mijamy po drodze dobrze nam już znane wioski Lobuche i Dingboche. Po południu docieramy na nocleg do Pangboche (3990m Tu oddycha się już znacznie łatwiej. Dzień 9: start: 3990m meta: 3440m dystans: 9km, czas: 6hTego dnia dalej będziemy maszerować znaną nam już dobrze drogą przez Tengboche i Phunki aż do gwarnego, pełnego turystów Namche Bazaar. Zostawimy za plecami zapierające dech w piersiach widoki na Ama Dablam, Nuptse i Mount Everest. Po dotarciu na miejsce, poczujemy powiew cywilizacji, której nie mieliśmy przez kilka dni w wyższych partiach gór. O wiele wygodniejsze łóżka, gorący prysznic, świeże jedzenie i dużo mniej rozrzedzone powietrze: to wszystko spowoduje, że poczujemy się znacznie lepiej. Dzień 10: start: 3440m meta: 2840m dystans: 13km, czas: 7hDziś ciąg dalszy schodzenia. Jednak po zejściu z Namche Bazaar do Phakding, czeka nas z kolei przewyższenie o wysokości 200m do pokonania w pionie, czyli ostatnie podejście do Lukli. To już ostatni dzień trekkingu w Himalajach. Żegnamy się z majestatycznymi górami wykwintną kolacją w jednej z lokalnych restauracji. Dzień 11: start: 2840m meta: 1400m czas: 30min lotuRano po śniadaniu udajemy się na lotnisko w Lukli i czekamy na naszą kolej, aby odlecieć z powrotem do Kathmandu. Podczas lotu do stolicy, tym razem ci siedzący po prawej stronie będą mieli ostatnią szansę, żeby przyjrzeć się Himalajom z bliska przez okno. Po dotarciu do Kathmandu, jedziemy z lotniska na Thamel i oficjalnie kończymy nasz trekking do bazy pod Mount Everest. Recepta na sukces I co, było ciężko? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam każdemu z osobna. Analizując przebieg szlaków w rejonie doliny Khumbu oraz ich stan, dochodzimy do wniosku, że niewiele różnią się od ścieżek, które znamy chociażby z „naszych” Tatr. Jedyną, diametralną różnicą jest wysokość i związany z nią niedobór tlenu. To właśnie powód, dla którego turystów dopada choroba wysokościowa i nie mogą oni dojść do bazy pod Mount Everestem. Aby się nam to nie przytrafiło, możemy sobie trochę pomóc. Wystarczy jedynie popracować nad swoją kondycją przed wyjazdem. Potem, będąc już na miejscu, należy się zaaklimatyzować w odpowiedni sposób. I oto znamy już receptę na to, żeby móc dojść do bazy pod najwyższym szczytem naszej planety i ukłonić mu się głęboko. Poprzedni wpis w kategorii Powrót do listy Następny wpis w kategorii
Trekking do Everest Base Camp jest bez wątpienia jednym z najpiękniejszych trekkingów na naszym globie. Składają się na to przede wszystkim zapierające dech w piersiach (nie tylko ze względu na wysokość) widoki Himalajów wraz z ich najwyższymi szczytami z Everestem na czele. Widok wschodzącego słońca na lodospadzie Khumbu u stóp Everestu pozostanie na zawsze w pamięci. Jest
Ze „schroniska” wychodzimy gdy tylko słońce zaczyna muskać wierzchołki himalajskich kolosów. Pióropusz Sagarmathy rozbłyskuje budząc Pumori. Górę Córkę. Córkę Everestu. Jej śnieżnobiałe lodowce lśnią i rażą w oczy wędrowców skrytych w cieniu Nuptse. Everest o świcie Tuż przed świtem temperatura osiąga swoją najniższą wartość. Ktoś mówi, że spada poniżej -25 stopni Celsjusza. Suche, mroźne powietrze wdziera się do płuc. Orzeźwia momentalnie, wypędzając sen z powiek i wspomnienie ciepłego śpiwora. Z kilkunastoosobowej grupy, tylko garstka zdecydowała się ruszyć na pięciotysięcznik – Kala Pattar, nazywany najpiękniejszym tarasem widokowym nepalskich Himalajów. Niska temperatura, wczesna pobudka, wysokość i świadomość długiego trekkingu w dalszej części dnia, zatrzymuje wiele osób w śpiworach. Lingtren (6749 m npm) Changtse (7543 m npm) i przełęcz Lho La (6026 m npm) na pierwszym planie Naszą wspinaczkę zaczynamy na wysokości około 5150 m npm, do wierzchołka mamy 400 metrów w pionie. Jednak zadyszka łapie dość szybko. Przeraźliwy chłód wdziera się przez każdą szczelinę pomiędzy ubraniami. Puchowa kurtka, polar i bielizna termo dają odpowiednią ochronę. Jednak po chwili, dwie pary rękawiczek oraz podwójne skarpety zaczynają przegrywać walkę z mrozem. Zatrzymuję się co kilka kroków, nie po to aby wyrównać oddech, lecz po to aby rozgrzać palce. Próbuję wymachów, pocierania rąk o siebie, ściskania dłoni w pięść lub schowania ich pod pachami. Działa. Ale tylko na chwilę. Zaraz znów trzeba się zatrzymać. Podobnie marzną palce stóp. Czuję jak z każdym krokiem zamieniają się w lodowe sople przyczepione do stóp. Uderzam butami w leżące przy szlaku kamienie by przywrócić krążenie. Ściana Pumori o świcie Cień wielkiej góry zaczyna przesuwać się w moim kierunku. Słońce wspina się na swój szczyt. Nasze spotkanie wspominam bardzo gorąco. Promienie słoneczne wlały we mnie nową siłę. Ciepło rozlewa się po ciele. Zatrzymuję się i wystawiam do słońca jak kot. Ciepła krew dociera do koniuszków placu. Przyjemne mrowienie. Można zdjąć jedną parę rękawiczek, rozpiąć puchówkę… Słońce napełnia mnie wiarą, że wciąż odległy wierzchołek Kala Pattar jest w moim zasięgu. Jeszcze tylko półtorej godziny… Słońce wstające nad granią Nuptse Krok za krokiem, widoki poszerzają się. Za plecami otwiera się lodospad Khumbu, wierzchołek Dachu Świata. Przed oczami jaśnieje Pumori. Wokół morze szczytów, których nazwy nie znam, nie pamiętam, lecz które zachwycają swoimi sylwetkami. Obserwuję radość zdobywców wierzchołka, która dodaje mi skrzydeł. Zbieram resztki energii i ruszam by dołączyć do tańca radości. Wyrzut endorfin na szczycie. Przybijam piątki z przyjaciółmi z grupy i kompletnie nieznajomymi. Jest nas tylko garstka. Każdy z nas zdobył swój mały Everest i może w spokoju cieszyć się sukcesem. 5550 m npm Gdy emocje opadły, znajduję osłonięte od wiatru miejsce, popijam pachnącą ziołami nepalską herbatę z termosu i rozkoszuję się widokami. Przede mną Nuptse (7861 m npm), ostra, falująca grań, przeplatana śniegiem i skałą. Ze stromych żlebów zaczynają lecieć lawiny. Biała chmura pędzi w kierunku dna doliny. Ciągnie za sobą coraz więcej srebrzystego puchu. Przysłania coraz większy obszar. Dopiero po chwili dźwięk dołącza do tego spektaklu. Odrzutowy samolot przetacza się przez lodowiec. Bombardowanie zakończone. Znów niczym niezmącona cisza. Everest (8848 m npm), skalista piramida, dymiąca zwiewanym ze szczytu śniegiem. Obiekt marzeń himalaistów, który broni się przed natrętami zamarzniętą fosą lodowca Khumbu, a przed wzrokiem ciekawskich piramidką tworzące Zachodnie Ramię. Od lewej: Khumbutse (6665 m npm), Changtse (7543 m npm), Mt. Everest (8848 m npm), Przełęcz Południowa (7925 m npm), Nuptse (7861 m npm). Na pierwszym planie jeziorka pod Pumori. Lekko w prawo, oddzielone od Czomolungmy Przełęczą Południową (7925 m npm), chowa się nieśmiałe Lhotse (8414 m npm). Wcześniej prężące skaliste muskuły, od strony Kala Pattar, ustępuje wyższej sąsiadce. Ukrywa się za plecami Nuptse. I tylko ciekawsko wygląda wierzchołkami, jak ślimak ze skorupki, żeby sprawdzić czy ktoś patrzy. Panorama ze szczytu W południowej panoramie zdecydowanie wyróżnia się Ama Dablam (6856 m npm). Śnieżna wieża, która przyciągała wzrok podczas trekkingu, nie daje o sobie zapomnieć. Jest jak latarnia morska, wyznacza kierunek marszu pod górę oraz powrotu do domu. W kierunku południowym Zaraz za plecami wystrzeliwuje w granatowe niebo Pumori (7165 m npm). Obły grot ogromnej strzały tworzy granicę pomiędzy Nepalem, a Tybetem. Jest niemym świadkiem tragedii rozgrywanych na stokach okolicznych gór. Z jej łez utworzyły się niewielkie jeziorka u podnóża szczytu. Pumori Kala Pattar. Podobno to najpiękniejszy taras widokowy Nepalu. Dwa ośmiotysięczniki na wyciągnięcie ręki, morze niezliczonych „mniejszych” szczytów aż po horyzont oraz Pumori będące cały czas w zasięgu wzroku podczas podchodzenia. Podobno to także najwyższy (5550 m npm) nepalski szczyt, na który można wejść bez specjalnego pozwolenia. A to wszystko około 2,5 godziny z Gorakshep, przez które przechodzą wszyscy himalajscy trekkersi zmierzający do Everest Base Campu. Czy było warto? A nie przekonały Cię powyższe zdjęcia?
Mount Everest góruje 8848 metrów nad poziom morza. Wyżej się już wyjść nie da. Pierwszy raz zdobyty 29 maja 1953 roku do dziś kusi i nęci śmiałków, chociaż warunki panujące w
06-11-2003 do 05-12-2003 22 dni wędrówki; 350 km w poziomie; metrów podejść; metrów zejść Cała zawartość tej strony to jednocześnie zawartość naszego dziennika podróży. Jedynie epilog nie znalazł miejsca w notesie. PROLOG Jest 6 listopada 2003; godzina 9:30 rano. Wiedeń. Już od pięciu godzin jesteśmy na nogach. Nadal trochę zaspani, lecz przecież za osiem godzin będziemy w jednym z bardziej egzotycznych państw Azji… Na odprawie paszportowej spotykamy Mariusza, tę osobę, która udzieliła nam niezwykle cennych informacji o Nepalu (Mariusz prowadzi trekkingi i właśnie zabiera się tym samym samolotem ze swoją grupą).12:30 czasu wiedeńskiego – w oknach samolotu obserwujemy zachód słońca nad ośnieżonym Kaukazem. 16:00 – przelatujemy nad Karakorum, niestety w stefie cienia. 19:15 (północ czasu nepalskiego) – lądujemy w stolicy Nepalu. ETAP I: KATHMANDU DO PHAKDING 7 listopada 2003 (piątek) [rdk] W bardzo dużej kolejce w końcu wyrabiamy wizę na lotnisku Tribhuvan (od imienia króla z lat 50-tych). Lotnisko niewiększe od gdańskiego Rębiechowa, do tego dość stare. Czekamy 20 minut na bagaż. Wychodzimy przez bramę prosto w tłum krzyczących Nepalczyków. Zaczepia nas facet z hotelu Gauri Shankar, proponując noc za 5 USD od osoby. Następnie niezapomniana, szalona jazda zdezelowanym jak na standardy europejskie samochodem. Opustoszałe Kathmandu nocą. Co ja tu robię??? Hotel Gauri Shankar – pokój na trzecim piętrze, brak ciepłej wody, ale w gruncie rzeczy czysto. Idziemy spać mimo zmiany czasu. Budzimy się wcześnie, wrescie kąpiemy w letniej wodzie. W holu już czeka facet z agencji turystycznej, który porywa nas do swojej firemki na Thamelu. Pierwsze impresje dotyczące życia w Nepalu: ratuj życie idąc po ulicy. Nepalczycy to wariaci. 40 km /h po uliczce o szerokości 4 metrów, do tego pelnej ludzi. Klakson zastępuje hamulce. Jakimś cudem docieramy jednak do Haru Trek, kupujemy przelot do Lukli jutro z rana za 92 USD od osoby. Yeti Airlines! Szwędamy się po mieście. Kupujemy mapę, dobijamy targów (ceny rzeczywiste wynoszą średnio 20% początkowych). Miasto jest typowo azjatyckie. Brudno, masa zakamarków, żebracy. I smog. W końcu jesteśmy na 1800 metrów. Najlepszy widok na miasto jest ze Świątyni Małp. Sto metrów ponad miastem, podejście po piekielnie ostrych schodach. Ale wrażenia niebanalne. Małpy wałęsają się dosłownie wszędzie. Do tego tysiące kilometrów flag modlitewnych. Jeśli chodzi o ceny, to wejście do Światyni Małp kosztuje 50 Rs, połączenie Internetowe (na każdym rogu kafejka) 40 Rs/godzina, natomiast telefon do Polski via internet – 25 Rs/min. v Obiad jemy w Kilroy’s of Kathmandu. Znane miejsce, rozpromowane przez Lonely Planet. Ale jedzenie faktycznie wspaniałe. Zupa pomidorowo-pomarańczowa jest świetna! Wracamy do hotelu. Jemy jeszcze coś a la langosz, słodkie kółko ryżowe smażone w oleju. Palce lizać! Wieczorem pakujemy plecaki. Są piekielnie ciężkie. Naprawdę piekielnie… 8 listopada 2003 (sobota) [rdk] Zwlekamy się z łóżek o 7:15. Śniadanie, 8:30 wyjazd na lotnisko krajowe. Jazda taksówką to niezapomniana rzecz: kierowca korzysta z całej jezdni (też pod prąd), wymusza pierwszeństwo, przeraźliwie trabi. I jedzie całkiem szybko. Zwalnia dopiero pod górę, kiedy jego rzęch ledwo sie toczy. Lecz to jeszcze nic. Ciekawiej zrobiło się, kiedy kierowca dowiedział się, że się spieszymy. O mało nie rozjechał jakiegoś pieszego, przyspieszył, i już po 5 minutach byliśmy pod lotniskiem, pilnie strzeżonym przez wojsko (kontrole, okopy). Wykupiliśmy podatek lotniczy 165 Rs/osoby, i rozejżeliśmy się pod dworcu. Wielka hala, brudna, w środku latają ptaki. Gorąco. Loty wyczytywane są przez bezzębną urzędniczkę z brakiem znajomości akcentu angielskiego, więc ciężko się dowiedzieć, który lot jest nasz. Mamy 33 kg plecaków bez namiotu (4 kg) oraz wody (kolejne 2 kg) Szlak do Namche Bazaar jest szeroki, dobrze oznaczony, oraz bardzo tłoczny. Mijamy tragarzy, jaki, innych obcokrajowców. Lunch (w Nepalu jada się po brytyjsku) jemy w przydrożnym lodgu: pierwszy dal bhat, do tego coś w rodzaju spaghetti, rara noodles oraz sherpa stew. Właścicielka bez skrępowania karmi małe dziecko piersią przy gościach. Właściciel zaś, usypia malucha w kołysce dla dziecka, na którą składa się skrzynka noszona na plecach i podczepiona rzemieniem, oplatającym głowę. Teraz jesteśmy w Phakding, na 2600 m. Jest 15:30. Namiot rozbity, pijemy herbatę. Kąpałem się w rzece o temperaturze wody 3 stopni. ETAP II: PHAKDING DO GORAK SHEP 9 listopada 2003 (niedziela) [rdk] Śpiąc na wysokości 2600 już po 4-5 godzinach obudziliśmy się (północ). Potem dopiero o piątej udało mi się zdrzemnąć. W nocy w namiocie nie było zimno, ale płachta z zewnątrz jest solidnie oblodzona, łacznie z wywietrznikami. Wytelepanie się z ciepłego śpiworka i składanie namiotu na mrozie było przeżyciem traumatycznym. Rano widoczność jest wspaniała. Na początku idziemy w polarach, potem wychodzi słońce zza gór i robi się 20 stopni. Plecak jest piekielnie ciężki. Już po dwóch godzinach – w Monjo – przychodzi załamanie. Robimy odpoczynek na chhapati. Obok Dudh Kosi (Mleczna Rzeka) płynie coraz głębszym kanionem. Ma duży spadek i szybki prąd. Widać ogromne, obsunięte głazy. Szlak przekracza rzekę sześć razy, na wytrzymałych mostach wiszących o długości do 100 metrów. Jeden z tych mostów wisi dokładnie 100 metrów nad rzeką. Tworzy się na nim zator z jaków. Najgorsze jest podejście do Namche. Około 900 metrow wywyższenia od Dudh Kosi. Mamy zaledwie pół butelki wody na dwóch, do tego 22 i 17 kg plecaków. Jest upiornie gorąco. Słaniamy się na nogach, kilka kroków i postój. Po 2-3 godzinach rogatki Namche. Jemy całą czekoladę. Do tego postój w jednej z dwóch piekarni. Robi mi się zimno. Zakładam polar i czapkę. Szukamy lodgu, czuję się coraz gorzej. Docieramy do Holiday Inn (nocleg 100 Rs/pokój). Jestem skrajnie wyczerpany. Kładę się do śpiwora, mam 37,7 gorączki. Do tego straszliwa migrena, chcę wymiotować, patrzę na jedzenie z obrzydzeniem. Typowe objawy AMS połączone z wyczerpaniem. Tata przyprowadza studenta medycyny, ochotnika z Himalayan Rescue Association (HRA). Ten stwierdza dodatkowo infekcję wirusową. Zasypiam wieczorem czując się parszywie. W nocy mocno śpię. Tatę też boli głowa, ale zdecydowanie mniej. 10 listopada 2003 (poniedziałek) [rdk] Rano wstaję wyspany, ale głowa zaczyna boleć po 20-30 minutach, to samo u taty. Jako, że nie mam temperatury, idziemy na śniadanie, a potem na bazar. W kafejce internetowej Khumbu Cyber Cafe spotykamy Amerykanina posługującego się świetną polszczyzną. Internet kosztuje 0,25 USD za minutę. Spotykamy też grupę Polaków od Mariusza Deca, podchodzimy z nimi do ich lodgu. Każdy metr pod górę to skrajne zmęczenie. A przecież to tylko 50 metrów w pionie! Wracamy do lodgu, jestem słaby, mam 37,3. Dużo pijemy, do tego wcinamy zupki chińskie prosto spod Gdańska. PO kilku godzinach jednak schodzimy na kolację. Spotykamy wolontariuszy z HRA, proponują udział w badaniu nad AMS. Zgadzamy się, aż do Lobuche mamy łykać pigułki diamox (słabe, mocne, lub placebo). Tata jest na posiadówie u Polaków, o właśnie wrócił. Po ciemku na stromych uliczkach Namche, bez czołówki, o mało nie połamał nóg. 11 listopada 2003 (wtorek) [jrk] Radek rano nie ma temperatury. Za radą wolontariuszy z HRA postanawiamy wyruszyć do wioski położonej 300 m wyżej – Khumjung [tu urodził się Tenzing Norgay, pierwszy zdobywca Everestu – rdk]. Wyruszamy rano, pogoda jest przepiękna. Przypadkowo wybieramy dłuższą, lecz bardziej płaską trasę. Otwierają się wspaniałe widoki: Amam Dablam (ponad 6800 m) robi wrażenie. Jest to samotna góra z niesamowicie stromą partią szczytową. Po trzech godzinach docieramy do wioski, ostatni odcinek jest stromy, prowadzi przez rododendronowy las. Wyżej zarośla, krzaki, trawy mają typowo jesienne kolory. Mieszkamy w Shangri-La Lodge. Miejsce ma warunki spartańskie. Radek był znowu zmęczony podejściem, mierzymy temperaturę – 37,2. Do śpiwora. Ja wybrałem się na spacer po wsi. Trafiłem na duży plac, na którym stoi kompleks domków szkoły Hillarego (jego popiersie jest na środku placu). Kiedy wracałem, zaczepił mnie turysta pytając o drogę do Namche. Okazało się, że był to Polak wracający z wyprawy Pawłowskiego na Ama Dablam (zdobył szczyt wraz z sześcioma innymi Polakami). Wieczór spędzamy w lodgy, wcześnie kładziemy się spać. 12 listopada 2003 (środa) [jrk] Wstajemy wcześnie rano. Trudno się zerwać bo w pokoju jest tylko kilka stopni. Radek nie ma temperatury. Szybko pakujemy plecaki i bez śniadania (w dormitorium jest zimno) ruszamy. Kupujemy dwa ciastka i zamarzniętą drogą ruszamy w dół. Słońce powoli wychodzi spoza grzbietów gór i stopniowo robi się cieplej. Po godzinie siadamy na słonecznym tarasie i popijając gorącą herbatę zjadamy śniadanie. Czeka nas długie (600 m) podejście do Tengboche. Przechodzimy rwącą rzekę po wiszącym moście i zaczyna się stromizna. Po dwóch godzinach trudnego podejścia (piękne widoki, praży słońce) docieramy do Tengboche. Wkrótce spotykamy grupę Mariusza. Znajdujemy lokum. Po południu słońce zaczyna chować się w chmurach u robi się zimno. Radek czuje się źle i wskakuje do śpiwora – znowu 37,5. W pokoju jest tylko kilka stopni, o trzeciej zaczyna padać śnieg. Myślę co robić dalej. Wyżej będzie zimniej i dalej od jakiejkolwiek cywilizacji. Postanawiam dawać Radkowi osłonowo ampicylinę. Jeśli pogoda rano pozwoli, to ruszymy dalej do Pheriche. Jest tam posterunek lekarski i będziemy tam czekać aż Radek wydobrzeje. Jemy niezłą kolację w ciepłej świetlicy. 13 listopada 2003 (czwartek) [jrk] Noc była bardzo zimna, moje wyprane skarpety przymarzły do okna. Spaliśmy grubo ubrani. Musiałem wstać o drugiej w nocy, było to mocne przeżycie, niesamowicie zimno, ale niebo rozgwieżdżone, a ziemia przykryta świeżym puchem. Rano obudziły nas buddyjskie gongi i trąbienie z pobliskiego klasztoru. Zwlekliśmy się z trudem. Mimo, że Radek ma znowu 37, postanowiliśmy, że i tak musimy stąd iść, bo spanie w tych warunkach nie ma sensu. Widoki z Tengboche genialne – Lhotse w całej krasie, Everest i Nuptse zaraz obok. Po śniadaniu wyszliśmy. Już po pół godzinie zrobiło się ponownie gorąco. Przeszliśmy jakieś 6 km przy różnicy poziomów 300 m. Pod górę idzie się ciężko, brak tlenu dokucza. Na szczęście nie mamy choroby wysokościowej. Dotarliśmy do małej osady Shomare (4000 m). Radek jest zmęczony i ma temperaturę [byłem jeszcze bardziej wyczerpany niż na podejściu do Namche – rdk]. Zatrzymaliśmy się tu na noc i na tak długo jak potrzeba by Radek się wykurował. Pokoik jest słoneczny, mamy dodatkowe koce. Spotkaliśmy tu naszych znajomych z grupy Mariusza, jedli lunch w drodze do Dingboche. Muszę też wspomnieć, że z okna naszej klitki mamy piękny widok na szlak i dolinę rzeki Imje Drengkhola. 14:15 – Radek śpi snem sprawiedliwego. Paracetamol zaaplikowany. [Około 18-19 na drodze do toalety pojawiają się pasące się jaki. Podczas 'wyprawy’ do wychodka obudziłem jednego będąc 75 cm od niego. Jak przestraszony skoczył na nogi i zaczął niespokojnie się wiercić, wypuszczając gniewnie kłęby pary z nozdrzy. Odskoczyłem na kilka metrów. Staliśmy obserwując się nawzajem w ciemnościach dwie minuty, ja bojąc się, że zaatakuje, on bojąc się światła czołówki. W końcu prychnął, usunął się i trafiłem do toalety 🙂 – rdk] 14 listopada 2003 (piątek) [rdk] Znów długo spaliśmy. Od 19-tej do 7 rano. Nie było potrzeby się zrywać, przecież dzisiaj dzień wolny. I to bardzo wolny! Nie ma kompletnie niczego do roboty – najpierw śniadanie i opalanie się pod Ama Dablam. A potem nic. Zabijanie czasu, bez patrzenia na zegarek. Od umycia rąk, poprzez herbatę, wycieczkę do kibla, grę w szubienicę, założenie polara, zdjęcie butów, itd. I nawet opis dzisiejszego dnia to zabijanie czasu. Jest 13:29. Jeszcze jakieś 6,5 godziny do spania. Tyle samo minęło. Dokładnie pamiętam, że spojrzałem na zegarek o 13:04, a przedtem o 12:52. Tata śpi. Może zrobiłbym to samo, ale spać potem w nocy kolejne 10 godzin??? [Tego dnia, trochę później, policzyłem na kartce 43 potęgę liczby 2 – rdk] [Rzeczywiście, tego dnia nic nie robiliśmy. Dzień dłużył się niesamowicie. Przynajmniej po 12-godzinnym śnie, drzemaniu i leżeniu cały dzień, bez problemu zasnęliśmy kolejnej nocy – jrk] 15 listopada 2003 (sobota) [jrk] Spakowaliśmy się szybko i wyruszyliśmy do Pheriche. Dzień znowu piękny, ale odcinek terenu, który pokonujemy, słynie z huraganów. Droga zajęła nam tylko 2 godziny i jesteśmy 200 metrów wyżej, na 4280. Korzystając ze słonecznej pogody wybraliśmy się na krótką wspinaczkę ponad Pheriche, kolejne 200 m wyżej; otworzył się przed nami widok na Island Peak, Nuptse i Ama Dablam (od innej strony). W ogóle widoki są wspaniałe, na coraz wyższe partie Himalajów. Jedno jest nie do uniknięcia – jest coraz zimniej w nocy. Nasze pokojo-klitki są nieogrzewane, zbudowane z płyt pilśniowych, tak, że rano boję się wstawać. Inną sprawą jest brak możliwości umycia się. Na zewnątrz jest za zimno, a w środku nie ma nawet kranu. Jesteśmy szczęśliwi, gdy chociaż umyjemy zęby i ręce rano. Radek z powodu gorączki też nie może się kąpać, nawet „hot showeru” w budce na zewnątrz. Myślę, że do tej pory problemem był nadmiar wolnego czasu. Teraz, gdy Radek czuje się lepiej, możemy popołudniami robić wycieczki na okoliczne szczyty. 16 listopada 2003 (niedziela) [rdk] Rano po pożegnaniu się z Australijczykami [bardzo miły wieczór wcześniej – rdk], zasuwamy do Dzungli. 2 godziny piechotą, najpierw dnem olbrzymiej doliny, potem upierdliwym szlakiem wznoszącym się ostro na 4620 m. Dzungla to jeden dom, oprócz tego budynek dla jaków. 20 metrów niżej przepływa strumień. Nad nim to właśnie odpoczywamy dłuższą chwilę. A potem robimy wycieczkę w kierunku Cho La – ostro, 200 metrów w górę na wysokość Mont Blanc. Niesamowite widoki na Cholatse, Arakamatse, jezioro sezonowe Chola, o kolorze szmaragdowym, leżące jakieś 400 metrów pod nami – i najlepsze – ścianę o wysokości 2100 metrów, zaczynającą się w jeziorze. Do tego wspaniały widok na lodowce górskie. Po powrocie do lodgu spotykamy ponownie Australijczyków, oraz znajomego Duńczyka. Jest kilkanaście osób, zebranych przy kozie, a rozmowa się szybko rozwija. Nasz lodge nazywa się Yak, czysty właśnie jak to zwierzę. Najpierw, zaraz po przyjściu, tata prosi o wysprzątanie ewidentnie brudnej podłogi, przychodzi gość z wiadrem, wylewa wodę na podłogę (CHLUUUUSSSST!!!) na korytarzu. Koniec sprzątania… Ten sam facet poproszony o zagarnięcie śmieci z podłogi, owszem, zmiata, ale bez skrępowania pod łóżko 🙂 Drzwi w lodgu zamykają się 'automatycznie’ na sznurek i blaszaną puszkę, niestety system często się psuje. Potrawy w menu egzotyczne: 'musil mike’ to muesli with milk, do tego jest duży wybór shoups. Tata zamawia a lot of yak shit, i wszyscy grzejemy się przy piecyku aż do ósmej. W nocy mamy trudności ze spaniem – to chyba wysokość… 17 listopada 2003 (poniedziałek) [jrk] Śpimy źle, sen przychodzi dopiero nad ranem, równocześnie z porannym ruchem w gospodzie. Mimo zatycznek do uszu budzimy się. Pakowanie, hot chocolate i w drogę. Dziś czeka nas tylko 300 m podejścia. Pogoda jak zwykle wspaniała. Pierwsze 200 m jest strome, idzie sie ciężko. Ale potem! Wchodzimy do dolinki, gdzie położony jest cmentarz ofiar Everestu – pole kopczyków rozciąga się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Niedaleko za cmentarzem przechodzimy rzekę i myjemy się (żeby nie było niedomówień – tylko zęby i ręce, bo woda ma około 1-2 stopni). Przed dziesiątą docieramy do Lobuche. Dostajemy pokój i postanawiamy iść w kierunku Lobuche Peak (ponad 6000 m). Nie możemy znaleźć ścieżki, więc idziemy pod górę przecinając pola śnieżne należące do dwóch pobliskich lodowców typu alpejskiego. Wdrapawszy się na grzbiet, widzimy przed sobą piekielnie ostre podejście. Ale co to dla nas 🙂 Dane z GPSa mówią wszystko – prawie nie przesuwamy się w poziomie, natomiast znacznie zyskujemy na wysokości. Diabelnie stromo i diabelnie męcząco. Po pewnym czasie drobna ścieżka gubi się wśród skał. Idziemy dalej, oznaczając co kilkadziesiąt metrów skały kopczykami z kamieni. Jesteśmy zmęczeni, Radek nawet bardzo. Jesteśmy na 5200 m, oddycha się piekielnie ciężko, no i nie mamy dużo wody. Ale i tak jest to nasz rekord wysokości. Wcinamy Snickersy i schodzimy, ale jesteśmy z siebie zadowoleni. Piękne widoki na Pumori, Nuptse, lodowiec Khumbu i jeziorko w pobliskiej kotlinie wynagradzają wysiłek. Po powrocie do lodgu tradycyjna rara noodle soup i ziemniaki. Jadalnia jest koszmarnie zadymiona, nie ma wentylacji, więc spaliny walą do środka. Po dwóch godzinach piekielna migrena od dymu. Idziemy więc spać. Jutro Kala Pattar. [Gdy w Nuntali sięgnąłem po książkę Jona Krakauera „Into Thin Air”, odkryłem że uczestnicy wyprawy z 1996 również przybywali w tym lodgu. Warunki tam panujące i wszechobecny dym zostały bardzo realistycznie przedstawione] ETAP III: LOBUCHE – GOKYO – NAMCHE 18 listopada 2003 (wtorek) [jrk] Budzimy się o szóstej. Piękny dzień. Jesteśmy już prawie gotowi, gdy Radkowi zaczyna lecieć krew z nosa. Czekamy. Po 15 min jest lepiej, ale nie czuje się dobrze. Gdy po godzinie szybkiego marszu (ok 5 km) dochodzimy do stromego podejścia, Radek ma trudności z jego pokonaniem, a na górze, odpoczywając przy herbacie, dostaje prawdziwego krwotoku. Jesteśmy na 5200 m. Na Kala Pattar jeszcze jakieś dwie-trzy godziny. Nie możemy iść do góry. Tak blisko celu a tak daleko… Przecież od ponad tygodnia uporczywie posuwamy się do góry, właśnie po to, żeby zobaczyć Everest z flanki Pumori! Ale najbliższy punkt opatrunkowy jest w Pheriche (4200 m, 4 godziny szybkiego marszu), a szpital polowy dopiero w Khumjung, jakieś 2 dni bardzo intensywnego drałowania. Zawracamy. Na dodatek podejmujemy bardzo trudną decyzję o rezygnacji z przejścia przełęczy Cho La. Co prawda nie jest wysoka, ale wiemy że zalega na niej śnieg i wymaga ponad 10-godzinnego marszu, czego Radek po prostu nie jest w stanie jutro dokonać. Nie tracimy czasu. Siedzenie w zadymionym Lobuche na 5000 nie ma sensu. Pakujemy się, wreszcie jemy śniadanie, i już godzinę po powrocie idziemy w dół, byle w kierunku Gokyo. Z każdym krokiem czuję się lepiej. Śniadanie postawiło mnie na nogi, a i plecak trochę odciążony, po tym jak tata wział cięższy sprzęt. Nawet rozważamy przejście Cho La po całodziennym wypoczynku, ale nie mamy czasu na ewentualne wycofywanie się. Pędzimy w dół. Dosłownie. Prawie biegniemy. Kijki trekkingowe pracują jak maszyny, ludzie podchodzący pod górę patrzą na nas ze zdziwieniem. Fantastycznie wspominam to zejście. Wybieramy bardziej trudne, bez ścieżki, warianty, ale idzie się wyśmienicie. Do Pheriche docieramy już po 2-3 godzinach. I zdecydowanie czuć większe stężenie tlenu w powietrzu! Wstępują w nas nowe siły. PS. W kiblu jest muszla! Taka prawdziwa. Co prawda bez deski, więc siadanie na niej przy -10 jest pewnym przeżyciem, ale zawsze! Cywilizacja! 20 listopada 2003 (czwartek) [jrk] Noc miałem ciężką, przeczepił się katar, a i gardło jakieś suche i gryzie. Budziłem się z tysiąc razy. Radek mówi, że w życiu nie słyszał, żeby ktoś tak chrapał. Po śniadaniu idziemy do Gokyo. Nasz dospodyni, Szerpanka, mówi, że do Gokyo to dla nas (bo idziemy szybko) tylko 3 godziny, a dla niej 2. Idziemy 4. Spotykamy znowu grupę Mariusza, schodzą już do Lukli. Podejście do pierwszego jeziora Gokyo jest ciężkie, później jeszcze kilka kilometrów do samego Gokyo. Nad osadą góruje Gokyo Ri – 5360 m, a dalej Cho Oyu – 8200 m. Widoki typowo alpejskie, do tego nasz lodge jest słoneczny, czysty i dobrze zorganizowany. A do tego ceny dwa razy niższe niż w Lobuche. Mimo zmęczenia wybraliśmy się zobaczyć 4 jezioro i z bliska lodowiec Ngozumpa, zresztą drałowaliśmy też kilkakrotnie po jego morenie bocznej. Jutro Gokyo Ri. Tymczasem siedzimy przy kolacji, a obok nas, tak, właśnie – Polacy! Gorące pozdrowienia dla Zbyszka i Ewy Joch z Opola / Bonn! Mimo, że z Lobuche obchodziliśmy cały grzbiet Cholatse i Arakamatse, dotarliśmy do Gokyo tylko pół dnia później, niż gdybyśmy przeszli Cho La bez żadnych problemów. 21 listopada 2003 (piątek) [rdk] Po śniadaniu, około 8:00, udaliśmy się na Gokyo Ri (5360 m). Podejścia aż 600 metrów od stawu, do tego wystawiony bezlitośnie na słońce stok, no i wysokość – gdyż aż od 5200 z każdym metrem biliśmy własny rekord. Na dodatek niosłem GPSa i miałem świadomość, jak mało wznosimy się z każdym krokiem. Gdy wreszcie, po dwóch godzinach osiągnęliśmy szczyt, okazało się, że wznieśliśmy się o 600 metrów na odcinku 678 metrów, więc średnie nachylenie stoku wyniosło 42%. Prędkość średnia 0,3 km/h! Ale widoki przednie. Cho Oyu, Makalu i oczywiście Everest. Nawet zdjęcia nie oddają magii tego widoku… Po 1,5 godzinie zeszliśmy do Gokyo. Tutaj pół dnia odpoczynku. Szpas, leżakowanie na słońcu, potem kupiliśmy dwa Grishamy w najwyżej na świecie położonej księgarni. Następnie 30-minutowy wypad na morenę boczną Ngozumpy. Siedząc, słyszeliśmy pracę lodu w postaci stuków, trzasków, dudnienia. Coś niesamowitego. A teraz znów siedzimy w lodgu czekając na kolację. 22 listopada 2003 (sobota) [jrk] Zimna poobudka, szybkie śniadanko i opuszczamy Gokyo i klimat iście księżycowy. Na pierwszych kilometrach, szczególnie na naturalnej bramie do doliny Gokyo, mamy mały problem, gdyż szlak, prowadzący po wysoko zawieszonej półce skalnej, przecina zamarznięty wodospad. Odcinek 30 m zajmuje nam około 5 minut. Schodzimy drugą stroną doliny. Jest strasznie gorąco, wręcz parno, nawet na 4500 m. Przecinamy pola kwitnących krzaków: wkoło brąz, rudy, czerwony. Robimy masę zdjęć. Ścieżka wije się wysoko (nawet 1 km nad doliną), do tego zaledwie kilka osób idących z vis a vis, tylko dwie karawany jaków, które dość skutecznie zablokowały przejście. Ceną wspaniałych widoków i pustki jest trudność szlaku. Ciągle góra, dół, mimo stracenia na wysokości około 700 m, podeszliśmy właśnie 700 m do góry. W jednym miejscu, gdzie nie dociera słońce, pod warstwą piasku na szlaku znajduje się gruba warstwa lodu. Ale jesteśmy zbyt znużeni, żeby zakładać raki. Po około 8 godzinach marszu docieramy do Phorste na 4000 m. Wybieramy lodge, który już raz odwiedziliśmy w porze lunchu. Właściciele to jedyna na świecie małżeństwo, które zdobyło Everest. On z Chorwatami w 1997, ona 2 lata wcześniej (!) z Koreańczykami. Pierzemy skarpety, kończymy książki, idziemy spać. Jutro Namche Bazaar… 23 listopada 2003 (niedziela) [rdk] W przeraźliwie zimnej jadalni lodgu wsunąłęm ponownie muesli, po czym byle szybciej wyszliśmy na dwór. Dla rozgrzania prawie dobiegliśmy do mostu na 3650 m. Podejście 350 m na przełęcz dało nam się nieźle we znaki. Teoretycznie 1:20 h, ale nie zatrzymywaliśmy się nawet na łyk picia. A stok nagrzany jak patelnia i bardzo ostry. Zmęczenie murowane. Równie szybko jak weszliśmy, rozpoczęliśmy zejście. Wybraliśmy starą drogę, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo zaobserwowaliśmy może 10 m od nas całe stado kozic, a sama droga również była malownicza, prowadziła mianowicie po niewiarygodnie stromych, śliskich schodach wykutych w litej skale. Zatrzymaliśmy się na lunch na słonecznym tarasie, obserwując ekipę filmową z Japonii w trakcie kręcenia pseudodokumentu turystycznego. Potem raz-dwa do Namche, mijani raz po raz przez uczestników Everest Marathon. Na 32 km ucinamy sobie miłą pogawendkę z Brytyjczykiem obsługującym bieg. Okazuje się, że pewien Szerpa miał w tym miejscu czas 2:59 h!!! Dowiedzieliśmy się też, że rekord trasy to 4 h, a najszybciej spoza Nepalu pobiegł pewien Brytyjczyk – 10 h. W Namche powrót do cywilizacji. Prąd, czysto (jak na Nepal oczywiście), piekarnia, pralnia, internet. Po prostu inny świat! Dostaliśmy też z powrotem nasze graty, od razy tez sprzedałem saperkę (-1 kg), i dwie pary raków (-0,5 kg). Przy tym uzyskałem za obie rzeczy cenę kupna, wmawiając sprzedawcy (który też chciał mnie okantować :), że kupuje za 1/3 ceny. 1,5 kilo mniej! PS. W piekarni spotkaliśmy „naszego” Niemca z Pangboche. Nie miał najszczęśliwszej miny, a ujrzawszy tatę, głośno westchnął :))) ETAP IV: DROGA DO JIRI 24 listopada 2003 (poniedziałek) [jrk] Źle spałem, chyba dlatego że poprzedni dzień był krótki, a i wysokość mniejsza, więc potrzebujemy mniej snu. Szybko sie spakowaliśmy, śniadanie w piekarni (nie ma to jak bułeczka, kawa i czekolada nad ranem). Natknęliśmy się też na znajomych Amerykanów i Holendra, którzy schodzą jednak tylk odo Lukli, gdyż od Jiri podchodzili. Około 8 „goodbye” Namche i wysokie góry [Łyso nam było schodząc stamtąd. Można przeklinać zimno, brud, jaki, ale jednak człowiek się przyzwyczaja… Zresztą widoki codziennie rekompensowały nam trudy – rdk]. Zrobiliśmy niezły kawałek drogi, więc z góry szło się szybko. Coraz niżej, coraz cieplej, idzie się szybko. Wszystkie miejsca dziwnie znajome. Ponownie mignęli nam Amerykanie, a przy moście w Phakding w słonecznym lodgu jemy obiad razem z… naszym Niemcem, który zdaje się już nie pamiętać o traumie z Pangboche 🙂 Pod Luklą jesteśmy około 16-tej. To był długi dzień. Do tego załadowane plecaki dają znać o sobie bólem pleców. W Chauri Kharce schodzimy z głównego szlaku, od razu robi się dziko, ścieźka trochę węższa, a i wydaje się nam, że wreszcie jesteśmy w prawdziwym, dziewiczym Nepalu… Znajdujemy w Chauri Kharce tragarza, Passanga Gyalzena czyli Freddiego (adres: Chauri Kharca 2; PO BOX Lukla Airport; Solo Khumbu Distict, Sagarmatha; Nepal – solidny gość). Padamy zmęczeni po długim dniu. Jutro będzie lżej 🙂 25 listopada 2003 (wtorek) [rdk] Rano przepakowaliśmy się, po czym z dziką przyjemnością obarczyliśmy 25-kg plecakiem Freddiego, sprzedając mu przedtem nasze karimaty 🙂 Droga dzisiaj była bardzo malownicza, jakże różna od tej z wyższych wysokości – las wilgotny, trochę tropikalny, ciepło. Niewielu Europejczyków, mniej lodgy, zdecydowanie bardziej dziko. Nie przeszlibyśmy tego kawałka z plecakami. Nie po wczorajszym dniu. I tak się nieźle zmordowaliśmy – razem było chyba 800 m podejścia. Do tej pory byliśmy wśród może 5-10% turystów wędrujących bez tragarzy. Po 16 dniach czujemy różnicę! Rano przelatywało bardzo dużo samolotów z i do Lukli. NWiele z nich to cargo, ale wracają też uczestnicy Everest Marathon, więc ruch na lotnisku większy. Najprzyjemniejszy moment: godzina 15:15, kiedy, będąc bardzo zmęczonym, odjąłem 4:45 i zoreinotwałem się, że w szkole zaczynają właśnie dwugodzinny maraton u Urbańskiej. Czysta satysfakcja, od razu wstąpiły we mnie nowe siły 🙂 Podsumowywując: z Chauri Kharki do Bupsy w 7,5 godziny z postojem, około 20 km w terenie przy podejściu 800 m. Ostro. 26 listopada 2003 (środa) [rdk] Właściciel Yellow Top Lodge przycinał wczoraj na jedzeniu, więc i na śniadanie dostaliśmy czekoladę o konsystencji wody, a porcja muesli też była malutka. Nienajedzeni ruszyliśmy w trasę o 7:50 – najpierw ostre zejście do Khari Khola, tam herbatka, potem jeszcze niżej do mostu. Zmienił się krajobraz – bardziej wiejski, pola terasowe, dużo błota, zapach nawozu – tereny przypominają atmosferą i widokami Bieszczady, natomiast zapach rodem ze zmoczonej deszczem Doliny Kościeliskiej. Czułem się jak w polskich górach! Na podejściu do Nuntali zgłodnieliśmy (w tym ja bardzo), a nasz tragarz Freddie zamarudził w tyle. Zatrzymaliśmy się więc w wiosce zamieszkanej przez lud Rai (jedyna taka w Solo Khumbu). Wszystkie kobiety mają kolczyki w nosie, co wygląda nieszczególnie. Na migi tata zamówił dwie rary, do tego dla mnie kluchy (piekielnie ostre – dużo chilli). Po tym obiadku nie dość, że się ledwo ruszyłem, to do tego zionąłem ogniem niczym smok. Podejście do Nuntali, około 800m, połknęliśmy w 2,5 godziny. Nuntala opanowana jest przez maoistowskie napisy – 'zabijemy jak nie zapłacisz’ itp. Freddie miał niezłego pietra – ledwo się odzywał. Lodge, który wybrał, obsadzony był przez maoistowskich wyrostków (15 lat?), bawiących się w rewolucję. No i zabuliliśmy. Co prawda tylko 1000 Rs za nas trzech, po długich targach i odstawianiu niezłej szopki, ale zawsze. Tata jest wściekły, mówi wzburzony, że 'przylałby gówniarzowi, to wojna wyleciałaby mu z głowy’. Ale oni mają broń. 27 listopada 2003 (czwartek) [rdk] Jak zwykle wychodzimy przed ósmą, i niestety od razu musimy drałować ostro pod górę. Trakshindo Pass, 3070 m, to aż 2,5 godziny. Spotykamy na podejściu tylko jednego nie-Nepalczyka, a tak to cisza i spokój. Tylko grupa Tybetańczyków (wyrzuceni z Chin z powodów politycznych) wzbudza naszą ciekawość. Na przełęczy chwila odpoczynku, trochę widoków a la Bieszczady, i znów drałujemy, tym razem ostro w dół. Mijamy po drodze starą gompę, miejscowość, w której jemy lunch, i schodzimy do rzeki. I znowu pod górę! Grrrrrrrr… Ścieżka podnosi się wolno, lawirując na zboczach góry, trawersuje stoki, przecina strumienie. Jest gorąco jak diabli, ale wysiłek jest wynagrodzony panoramą Himalajów, od których odeszliśmy już spory kawałek. Nie widać Everestu, ale i tak powala. Po bardzo długim trawesie zaczynamy zejście do Junbesi. Jestem już zmęczony, ale tata ciągnie do przodu. Na miejscu znajdujemy ładny lodge, wreszcie bierzemy przysznic (oboje zapominamy ręczników – wycieram się tygodniową koszulką…) po czym z dziką ochotą wcinamy kolację. W międzyczasie pojawia się Włoch z Japonką, którzy spędzają 6 miesięcy w Azji. Rozmawialiśmy z nimi przez dwie godziny, przez co nie byłem w stanie skończyć Krakauera (zakupionego w Nuntali), co uczynię teraz siedząc w lodgu w Kenja dzień później. CYTAT WYJAZDU: Ja: Freddie pierze swoje rzeczy. Tata: Niedobrze… Tragarz powinien śmierdzieć jakiem i zapieprzać pod górę. 28 listopada 2003 (piątek) [jrk] Długi i ciężki dzień. Wychodzimy jak zwykle. Noc i ranek były chłodne. Czekała nas 900-metrowa wspinaczka na najwyższą przełęcz na trasie wędrówki Namche – Jiri. Lamjura Pass 3530 m. Zrobiło się ciepło, trasa niezbyt trudna, tak że na przełeczy byliśmy przed 11:00. Ponad nami śmigały samoloty latające do Lukli. Zaraz za przełęczą luch – tradycyjnie rara soup z warzywami, na ostro. Słońce świeciło, ale na tej wysokości zrobiło się chłodno. Od północnej strony w lesie rododendronowym zalegał lód. Rozpoczęliśmy najdłuższe zejście w naszym życiu – 2000 m. Widoki na sąsiednie doliny i grzbiety niezwykłe. Niestety – musieliśmy skoncentrować się na naszych kolanach. Szlak jest w fatalnym stanie. Luźne kamienie, piasek, wąwozy ściekowe, ślisko. Zmordowaliśmy się schodząc. Ostatnia godzina była dla mnie horrorem. Po prostu nogi odmawiały posłuszeństwa. Po czwartej dotarliśmy do Kenjy, wioski położonej na dnie doliny. Jeste niezwykle przyjemnie, nasza lodga to Sherpa Guest House. Dostępny kran z wodą! Można się wymyć na otwartym powietrzu, ciepło nawet w nocy, bo 20 stopni. W końcu jesteśmy niżej niż Kathmandu – zaledwie 1570 m. Dobrze że mamy tragarza. Dzisiejszy dzień to 900 metrów do góry i 2000 w dół, a jutro przecież 1200 metrów podejścia… Po przyjściu do Kenjy wypiłem pierwsze od trzech tygodni piwo. Smakowało wybornie. 29 listopada 2003 (sobota) [jrk] Przedostatni dzień naszej wędrówki. Gorąco. Te 1200 metrów brzmi jak koszmar… Do tego idziemy po wschodnio-południowym stoku!!! Trakt znowu kompletnie zniszczony, rzesze tragarzy ciągnących do Namche i Jiri. Tragarz to chyba najcięższy zawód, z jakim się zetknąłem przez całe życie. Przez kilkadziesiąt lat idą tam i z powrotem przez ten sam szlak (jedna runda – 10 dni). Niosą tyle, ile sami ważą. Są niscy, chudzi (wyglądają jak chodząca śmierć), zasuwają na bosaka. Widzieliśmy niosących dziesiątki litrów nafty w kanistrach, z 3 skrzynkami piwa, kartonami zup, oleju… Kilkunastu niosło drzwi i deski na budowę nowej lodgy. Idąc pod górę, przystają co chwilę, podpierając się solidnymi podpórkami (jednocześnie kij w marszu), z których każda waży około 5 kg. Tragarze wracający z pustym składem (czyli koszem) po prostu biegną. Dzieci od małego ćwiczone są do zawodu, widzieliśmy 3-letniego malucha niosącego swojego brata w skrzynce. A my tymczasem 1200 w górę i 1000 w dół. Godzina 16:30 – Shivalaya. Miejscowość wygląda jak rodem z Dzikiego Zachodu. Zabudowa jednopiętrowa z werandami i balkonami, oczywiście wszystko bardzo prymitywne. Lodge małe, zaniedbane, mnóstwo dzieci. Ściany w pokoju oblepione gliną. Jemy banana pie i kolację, czytam książkę, idziemy wpać. Jutro ostatni dzień. Żegnamy Himalaje, z radością wracam do domu… 30 listopada 2003 (niedziela) [rdk] Dzisiaj to właściwie półdzień, bo zaczynamy o 8 w Shivalaya, a w Jiri jesteśmy już o 12-tej. Po drodze tylko jedna przełęcz, zaledwie 2300 m, która nie stanowi dla nas już żadnego problemu. 600 m podejścia w 2 godziny i po sprawie. Ta dolina zasadniczo różni się od innych. Strasznie dużo śmieci, żebrzące dzieci, zniszczony szlak. Dużo więcej ludzi, ale też większa bieda. Wszystko przez dostęp do 'drogi’. Po raz pierwszy od 22 dni zobaczyliśmy drogę. Ale jaką!!! Półmetrowe koleiny, miejscami asfalt, czołg ledwo przejedzie 😉 Samo Jiri to małe miasto. Pełno sklepów, ruch i bajzel jak w Kathmandu. Handlarze, hurtownie, bary, dużo wojska, żywność z UNICEFU nie wiadomo czy rozdawana, czy też sprzedawana. Freddie już przed wypłatą spotkał starego znajomego. I o ile 'na służbie’ zachował się nienagannie, o tyle teraz poszedł się upić karafką whisky. Kupiliśmy sobie te pyszne ciasta z Kathmandu, snickersy, 2 kg mandarynek i colę. Po ciepłym prysznicy legliśmy w pokojach z książkami. Potem dwa spacery po wiosce ale tu naprawdę nie ma co robić. Kupiliśmy bilety autobusowe i czekamy na jutrzejszy ranek. Wyjazd 7:00 PS. Jiri ma straszne lodge i jeszcze gorsze jedzenie. ETAP V: PONOWNIE KATHMANDU 1 grudnia 2003 (poniedziałek) [rdk] Pobudka 5:15. Ledwo wstałem, do tego czuję ból brzucha i mam odruchy wymiotne. Idziemy na śniadanie o 5:50. Próbuję w siebie coś wmusić, ale nawet muesli w tym lodgu jest do bani, poza tym nie jestem głodny. Płacimy i idziemy przez budzące się Jiri na autobus. 6:30 wsiadamy, mylimy miejsca (Jiri Express ma numerowane miejsca! w przeciwieństwie do zwykłych autobusów). Wreszcie sadowimy się w zdezelowanym busie indyjskim i czekamy. Nie mieszczą mi się nogi na siedzeniu, siadam przy przejściu. Ludzie wsiadają, wysiadają, pakują i wyjmują. Dużo niepotrzebnego zamieszania, krzyku. O 7:00 głośny klakson oznajmia odjazd. Rozpoczyna się gehenna. Już trzydzieści minut po wyruszeniu pierwsza kontrola. I tak mamy już dość. To najbardziej kręta droga na ziemi. Autobus trzęsie niesamowicie na wybojach, ciągle przyspiesza, hamuje, w lewo, prosto, hamuje, prawo, w dół, hamulec, klakson… Do tego czuję się coraz gorzej… O 8:00 byłem przekonany, że nie dojadę. Skręcało mnie nie tyle z nudności, co z bólu. Zaciskam zęby, jeszcze minutę. Choć minutę. 11:30 postój na lunch. Wytaczam się z auutobusu. Jakimś cudem przejechałem już 80 km. Ledwo jem dal bhat, pojawia się temperatura. Usiłuję drzemać, ale to niemożliwe. Tego się nie da opisać. 16:30 dworzec w Kathmandu. Po 9,5 godzinach jazdy, przejechaniu 188 km, jednej awarii silnika, 5 kontrolach wojskowych, smordu wymiocin w autobusie (dzieci obok nie wytrzymały) dojechaliśmy. Pół godziny piechotą do hotelu. Przynajmniej ziemia się nie trzęsie i nie trąbi. Biorę prysznic, wskakujemy do łóżek. Tata zaczyna źle się czuć. Tak jak ja – zatrucie. Mam 39 stopni gorączki. Zasypiamy. 2-4 grudnia 2003 (wtorek – czwartek) [rdk] Nasz 3 dniowy pobyt w Kathmandu nie znalazł miejsca w pamiętniku. Internet, kupowanie pamiątek, Patan, Thamel – spędziliśmy tu masę czasu. Miasto nie robi już takiego wrażenia jak po przyjeżdzie, kultura nie jest dla nas już tak obca. Chcąc nie chcąc odliczamy godziny do odlotu. I chociaż tęsknimy za domem, za czystością, to jak myślimy o powrocie do normalnego życia… Staramy nie zawracać sobie głowy czwartkiem. Wydajemy pieniądze, nóż khukuri, dywan, idziemy do restauracji na porządne mięso. Nie jest źle… I jeszcze ponownie spotykamy Zdzicha i Ewę, tych samych Polaków, których poznaliśmy w Gokyo. Wchodząc na pokład samolotu o 1 w nocy czuję pewną ulgę. W środku jest czysto, miła obsługa, siadamy w fotelach, a obok nas nie kto inny tylko nasi Polacy 🙂 Start o 2 w nocy, jak to w Nepalu – opóźniony, o dwie godziny… EPILOG 5 grudnia 2003 (piątek) Sopot PKP, godzina 14:00. Po 8 godzinach lotu do Wiednia, kolejnych 3 z przesiadką do Warszawy, szalonej jeździe przez Warszawę na dworzec, biegu z 55 kg bagażu do kas, po śniadanie (od 7 godzin bez jedzenia – a dla nas pora obiadu), po kupnie gazet (Ja: „Miller ranny w katastrofie helikoptera?” Kioskarz: „Panie, z choinki pan się urwał?”) oraz 5 godzinnej jeździe pociągiem – wysiadamy z tobołami na peron. Jakże inaczej czuliśmy się miesiąc wcześniej, przed wyprawą w nieznane… Pora wyprać brudne rzeczy , rozpakować plecaki, i od poniedziałku do roboty…
Polecam 100 %. "Spójrz na chmury z góry" to wycieczka dla osób, które lubią łączyć zwiedzanie z aktywnym wypoczynkiem. Nepal powitał nas cudowną pogodą, dzięki czemu przez większość drogi towarzyszyły nam niesamowite widoki ośnieżonych Himalajów. Nepal zachwyca w każdym calu; wspaniałe zabytki, szalony ruch uliczny, korki w
Dla osób dolatujących indywidualnie: Rozpoczęcie wyprawy: KATMANDU Zakończenie wyprawy: KATMANDU Dzień 1. Wylot z Polski Spotkanie na lotnisku 2 godziny przed odlotem. Rozpoczynamy wyprawę. Przelot do Katmandu – stolicy Nepalu. Przylot na międzynarodowe lotnisko Tribhuvan w Katmandu i transfer do hotelu jeszcze tego samego dnia albo wczesną porą dnia następnego. W przypadku samodzielnego dolotu odbiór osobisty przez naszą agencję partnerską – krótkie powitanie i informacje o programie podróży i planie wyprawy. Dzień 2. Katmandu Aby zapoznać się z egzotycznym światem Nepalu, wybierzemy się na wycieczkę z przewodnikiem po Dolinie Katmandu – miejscu światowego dziedzictwa UNESCO. Możemy stworzyć swój własny program zwiedzania jeszcze w samolocie albo skorzystać ze standardowego, realizowanego przez nas najczęściej. Wykwalifikowany przewodnik oprowadzi nas po tym, wielokulturowym mieście i będzie towarzyszył nam poszukiwaniach ciekawych miejsc. Dla naszej wygody będziemy mieć zapewniony dedykowany transport. Oczywiście, jest o wiele więcej do zobaczenia niż mógłbyś kiedykolwiek zmieścić w jednym dniu. Oto tylko kilka z najbardziej znanych atrakcji: tybetańska dzielnica Bodnath, w której znajduje się jedna z największych stup na świecie, Świątynia Swayambhunath z wszechobecnymi makakami, rozległy kompleks świątyń hinduistycznych Pashupatinath z miejscem kremacji nad brzegiem rzeki Bagmati oraz królewskie miasta Patan i Bhaktapur z imponującą rodzimą architekturą Newar. Wąskie alejki Thamelu i targi uliczne pozwolą poczuć wyjątkową atmosferę stolicy Nepalu. Wszystko z myślą o górach, wyprawach, trekkerach i alpinistach. Przekonamy się również, że nocne życie w Katmandu jest bardzo intensywne. Dzień 3. Lukla 2840 m – Phakding 2630 m Dzisiejszy program zaczynamy o świcie. Po śniadaniu transfer z hotelu dowiezie nas do terminala krajowego na lotnisku w Katmandu. Mimo wczesnej godziny panuje już duży ruch, a liczne loty odbywają się w różne regiony Nepalu. Specjalna usługa świadczona przez naszą agencję powinna umożliwić nam zabranie się jednym z pierwszych lotów tego dnia do Lukli, słynnego punktu początkowego Everest Base Camp Trek. 45-minutowy lot w małym dwusilnikowym samolocie w Himalaje jest niezrównany, gdy patrzysz, jak okryte lodem szczyty himalajskich gigantów przesuwają się za twoim oknem – wśród nich imponujący kształt piramidy Gauri Shankar 7134 m. Lotnisko w Lukli jest znane na całym świecie zważywszy na ekstremalny charakter i położenie. Trudno zapomnieć widok pasa startowego kończącego się ścianą skalną. Z tych względów lądowanie po raz pierwszy na 12% pochylni pasa startowego na lotnisku w Lukli z pewnością będzie niezapomnianym przeżyciem. Taką dawkę adrenaliny najlepiej od razu spożytkować, w związku z czym wyruszymy w trzygodzinny marsz do niewielkiej wioski Phakding leżącej na wysokości 2630 m. Czekają nas pierwsze wiszące mosty…. Zaczyna się prawdziwa przygoda. Po pierwsze, poznamy naszą lokalną załogę, przewodnika Sherpę (Sirdara) i naszych tragarzy. Trekking tego dnia jest krótki i służy głównie aklimatyzacji, wysokościomierze w Lukli powinny pokazywać 2840 m. Zaczynamy od schodzenia, mijamy malowniczą wioskę Sherpów, w której mieszka wielu naszych przewodników i tragarzy. Głównym szlakiem idziemy wąską doliną dziko pieniącej się rzeki Dudh Koshi. I tu właśnie pojawia się pierwszy himalajski gigant – Kusum Kanguru 6367 m, górujący prawie pionowo nad wąwozem. Niedługo potem osiągamy nasz pierwszy cel trekkingu, przez długi most wiszący docieramy do małej wioski Phakding 2630 m, położonej nad brzegiem rzeki Dudh Koshi. Lot krajowy: 45 minut / wędrówka: 3-4 godziny / przewyższenie: 400 m do Phakding Dzień 4. Namche Bazaar 3440 m Rozpoczynamy marsz poprzez bujną zieleń poprzetykaną potężnymi szczytami Himalajów. Pierwszą połowę dnia zajmuje wędrówka wzdłuż rzeki Dudh Koshi, przez którą kilkakrotnie przeprawimy się na wzniosłych mostach wiszących. Niedługo po wiosce Monjo 2835 m mijamy punkt kontrolny wejścia do Parku Narodowego Sagarmatha (wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO). Na krótką chwilę wracamy nad rzekę. U zbiegu rzek Dudh Koshi i Bothe Koshi nadszedł czas, aby opuścić dno doliny i rozpocząć strome podejście w kierunku Namcze Bazar. Ta część trekkingu zaczyna się od wyjątkowej atrakcji – przejścia przez nowy Hillary Bridge, jeden z najwyższych mostów wiszących w Nepalu. Następnie podchodzimy powolnym i miarowym tempem stromymi serpentynami, które wiją się przez lasy sosnowe aż do Namche Bazaar. Niedługo potem po raz pierwszy widzimy Mount Everest. Wielu trekkerów, którzy zbyt szybko pokonują ten odcinek trasy, musi zakończyć swoją wyprawę z powodu choroby wysokościowej. Nasz doświadczony przewodnik będzie nam stale przypominał o tym, aby w razie potrzeby zwolnić. Około 2 i pół godziny po Hillary Bridge zobaczymy pierwsze domy Namcze Bazar, miejsca docelowego dzisiejszego dnia. Wkrótce znajdziemy się w zgiełku tego tętniącego życiem miasta targowego – stolicy Szerpów. Duże kamienne domy są wbudowane w strome zbocze góry tworząc malowniczy amfiteatr. Wokół wznoszą się wszechobecne ośnieżone szczyty. Jednym z nich jest potężny Thamserku 6608 m. Namche zdobędziemy z dużym zapasem czasu, aby wyjść na spacer późnym popołudniem. Spróbujemy wspiąć się o kolejne 250 metrów, na przykład do National Park Visitor Center. Ta najefektywniejsza górska taktyka – „wspinaj się wysoko, śpij nisko”, w znacznym stopniu pomoże dostosować Twoje ciało do dużej wysokości. trekking: 6 godzin / przewyższenie: 900 m Dzień 5. Aktywna aklimatyzacja w Namcze Bazar 3440 m Ten dzień jest poświęcony aklimatyzacji. Ze względów zdrowotnych jest to niezbędna część tego procesu i zasadniczo określa, jak będą przebiegać następne etapy trekkingu. W rezultacie odkryjemy okolice Namcze Bazar. W celu aktywnej aklimatyzacji zaaplikujemy pieszą wycieczkę przez małą wioskę Zaroc i lądowisko helikoptera Syangboche na wzgórze o wysokości 3850 metrów piętrzące się ponad małą przełęczą. Z tego miejsca widok na Mt. Everest, Lhotse, Ama Dablam i wiele innych wspaniałych szczytów jest po prostu niesamowity. Następnie udamy się do uroczo położonej wioski Sherpa Khumjung 3780 m i miniemy miejscową „Hillary School”. Leży ona przy głównej trasie trekkingowej, a mimo to, życie codzienne w wiosce nadal płynie zgodnie z kontemplacyjnym tempem tutejszej ludności. W drodze powrotnej mijamy znany hotel Everest View, po czym ponownie przybywamy do Namcze Bazar. Namcze Bazaar ma kształt swoistego amfiteatru i jest główną bazą wypraw himalajskich i ośrodkiem turystycznym z prawdziwego zdarzenia. To tutaj można kupić ciepłe czapki i rękawice z wełny jaka, czy tybetańskie amulety. W trakcie wieczornego odpoczynku podziwiamy sylwetki najwyższych gór świata. Spacerujemy po Namcze Bazar. Pokryte kolorowymi dachami domy rozlokowały się na zboczach gór. Nie ma samochodów ani asfaltu, za to skorzystanie z kafejki internetowej nie stanowi problemu 😉 . trek: 4 godziny / przewyższenie: 500 m Dzień 6. Namcze Bazar – Thame 3800 m Teraz jesteśmy wystarczająco wypoczęci i zaaklimatyzowani, aby zrobić kolejny krok w świat wysokich przełęczy. Nadchodzący dzień jest umiarkowanie trudny i kończy się noclegiem w słynnej wiosce Szerpów, w Thame. Na początek stromym podejściem zostawiamy Namche Bazaar 3440 m za sobą. Przejście przez charakterystyczny grzbiet odsłania nadzwyczajny widok na Himaltu Rolwaling. Szlak prowadzi wysoko nad rzeką Bhote Koshi, prowadząc przez piękne lasy sosnowe, a następnie przez małe wioski Szerpów – przede wszystkim wioskę Thamo 3493 m z bogato odrestaurowanym klasztorem. Wcześniej miniemy wiele czortenów i stup. Po dotarciu do klasztoru zrobimy przerwę na lunch, będziemy mieli też możliwość zwiedzenia wnętrza. Podążając dalej, tam, gdzie dzielą się doliny Bhote Koshi i Tashi Labtsa, przechodzimy przez wysoki stalowy most przecinający wąwóz rzeki Bhote Koshi. Ogromny obraz skalny Guru Rinpocze Padmasambhawy chroni wędrowców na tym imponującym odcinku szlaku. Następnie trekking prowadzi nas wzdłuż spływającego lodowca, który wypływa z przełęczy Tashi Labtsa. Niedługo znajdziemy się pośród budynków słynnej wioski Szerpów – Thame 3800 m, zlokalizowanej przy niesamowicie stromej i niewyobrażalnie wysokiej skalnej ścianie Lumding Himal 6696 m. Thame jest kultowym miejscem dla każdego zdobywcy i historią wielkich Sherpów. To miejsce narodzin dwóch najsławniejszych Sherpów świata, Tenzinga Norgay’a, który wraz z Sir Edmundem Hillarym, był pierwszym człowiekiem na Mount Everest (jego dom z dzieciństwa zajmuje teraz małe muzeum), i Apa Szerpa, do którego należy rekord wejść na szczyt Mt. Everest – 21 razy. Ponieważ mamy wystarczająco dużo czasu na spacer aklimatyzacyjny, zdecydowanie polecamy wizytę w spektakularnym klasztorze Thame. trek: 5 godzin / przewyższenie: 500 m Dzień 7. Lumde 4368 m Rano po śniadaniu, wspinamy się w morenowym krajobrazie aż do Lumde. Zajmie nam to około 4 godzin. Lumde to zaledwie kilka lodży usytuowanych na niewielkiej polanie, stanowiących ostatnią osadę przed kulminacyjnym podejściem na przełęcz Renjo La. Wędrówka do Lumde jest umiarkowanie trudna, pozostawiając mnóstwo czasu na pochłonięcie nieziemskiego piękna doliny Bhote Koshi, gdzie wydaje się, że czas naprawdę stanął w miejscu. Na początek szlak wiedzie ryczącą rzeką Bhote Koshi, mijając spokojną wioskę Sherpa Taranga 4100 m, która była przedmiotem wielu legend o Yeti. Następna wioska to Marulung 4210 m, w której domy nadal mają dachy z płyt kamiennych. Małe gospodarstwa są ogrodzone murami z suchego kamienia, a jaki spokojnie pasą się na pastwiskach. Nawet w tych szybko zmieniających się czasach spokojna dolina Bhote Koshi prawie całkowicie zachowała swój pierwotny charakter. W Maralung opuszczasz dolinę z krótkim podejściem do miejsca docelowego – pastwisk Lumde 4368 m. Po raz kolejny nasze popołudnie powinno obejmować wycieczkę aklimatyzacyjną. Prawdopodobnie wybierzemy spacer do małego jeziora Renjo na wysokości około 4500 m. trek: 5 godzin / przewyższenie: 600 m Dzień 8. Dzień aklimatyzacyjny w Lumde 4368 m Przybycie do Lumde poprzedza tydzień wędrówki na naprawdę dużych wysokościach i skomplikowanym terenie. Czeka nas też i spanie na wysokościach, które nie schodzą poniżej 4700 m. Z tego powodu bieżący dzień jest kolejnym dniem poświęconym aklimatyzacji. Na papierze może to wydawać się zbyt ostrożne z naszej strony, ale nasze doświadczenie pokazało, że w praktyce takie podejście okazało się najbardziej sprzyjać ogólnemu sukcesowi trekkingu. Na dzisiejszy spacer aklimatyzacyjny polecamy wycieczkę na pastwisko Chhulung 4650 m we wspaniałej dolinie Bhote Koshi. Chhulung leży na skraju granicy wiecznego lodu, u zbiegu kilku lodowców. Widok na dolinę Chhulung z niezwykłymi wiszącymi lodowcami jest naprawdę niezapomniany. Tajemniczy szlak dalej prowadzi wzdłuż rzeki Bhote Koshi, ostatecznie aż do Tybetu przez lodowcową przełęcz Nangpa La 5716 m, której obecnie nawet tybetańscy handlarze ze swoimi karawanami jaków nie mogą już przemierzać. trek: 5 godzin / przewyższenie: 500 m Dzień 9. Lumde – Renjo La 5360 m – Gokyo 4790 m Dziś doświadczysz jednej z absolutnych atrakcji trekkingu Everest High Trail – przeprawy przez przełęcz Renjo La. W tym momencie będziesz optymalnie zaaklimatyzowany i dobrze przygotowany do tego etapu. Trekking z Lumde na przełęcz Renjo La jest długi i wymagający, stanowi jeden z najbardziej uciążliwych fragmentów całej trasy. Musimy pamiętać, aby spakować wystarczająco dużo do podręcznego plecaka, aby się napić i zapewnić sobie duży margines czasu na wejście, niezbędny jest wczesny start. Pod względem technicznym przełęcz Renjo La nie jest trudna, ale może stać się mało komfortowa przy złej pogodzie, szczególnie po opadach śniegu. Trek zaczynamy od mozolnego podejścia trawersami niekończącego się zbocza. Po przejściu przez Renjo Khola skracamy stromy grzbiet do pierwszego wysokiego plateau. Następny odcinek jest bardziej umiarkowany, prowadząc przez rozległe pastwiska jaków i małe jeziora na wyższe poziomy terenu. W końcu droga po raz kolejny staje się bardziej stroma, prowadząc do ukrytego górskiego jeziora Angladumba Tsho – gdzie charakter szlaku dramatycznie się zmienia. Teraz nadszedł czas, aby przeciąć strome urwisko z metamorficznej skały przez artystyczny system stopni – aż w końcu staniemy w bramie przełęczy Renjo La 5360 m z flagami modlitewnymi powiewającymi na wietrze. Widok zupełnie nowego świata na wschodzie zapiera dech w piersiach. Cudowny spektakl niezliczonych zamarzniętych 6-ścio i 7-mio tysięcznych szczytów wznoszących się na horyzoncie i górującej nad nimi, legendarnej trójcy ośmiotysięczników – Mt. Everest, Lhotse i Makalu. Daleko poniżej, nad brzegiem turkusowo-niebieskiego jeziora Dudh Pokhari, można już dostrzec nasz cel trwającego trekkingu – wioskę Gokyo i wcinający się za zabudowaniami, szary połysk jęzora lodowca Ngozumba – największego w Nepalu. I tak, po zasłużonym, krótkim odpoczynku, schodzimy w dół do Gokyo 4790 m. Najpierw wąską ścieżką przechodzimy przez skały, a następnie po piargach skrajem małego lodowca, aż do wyraźnej półki. Tutaj trasa ponownie skręca, podążając boczną moreną prosto w dół do brzegu jeziora Gokyo. Teraz, ze wznoszącym się przed nami Cho Oyu 8201 m, nie pozostało nam daleko do lodży, w której poczujemy się niewątpliwie zmęczeni, ale z towarzyszącym temu uczuciem niepomiernej satysfakcji. trek: 8 godzin / przewyższenie: 1100 m Dzień 10. Gokyo Ri 5483 m Wcześnie rano wespniemy się na jeden z najlepszych punktów widokowych w okolicach Mount Everestu – Gokyo Ri. Podejście powinno zająć około 2,5 godziny. Z Gokyo Ri 5483 m będziemy podziwiać panoramę zapierającą dech w piersiach – Mount Everest 8850 m, Lhotse 8516 m, Nuptse 7861 m, Pumori 7161 m, Island Peak 6189 m, pokryte złotym odcieniem wschodzącego słońca. Po osiągnięciu sporej wysokości schodzimy do Gokyo do naszej lodży na śniadanie. Pozostałą część dnia spędzamy na odpoczynku. Jeśli pogoda poranka pokrzyżowała nam plany uniemożliwiając podziwianie panoramy uznawanej przez wielu trekkersów za jedną z najpiękniejszych na świecie to możemy powtórzyć próbę i wejść na punkt Gokyo Ri na zachód słońca. trek: 4 godziny / przewyższenie: 700 m Dzień 11. Dragnag 4700 m Po męczących i spektakularnych dwóch dniach trekkingu, przeprawie przez Renjo La, podejściu na Gokyo Ri, ten dzień można potraktować jako rest’owy. Nie dość, że ma krótszy czas przejścia, to jeszcze będzie nam dane spać nieco niżej, by zregenerować zasoby energetyczne przed jutrzejszą przeprawą przez Cho La 5420 m, drugą z trzech przełęczy naszej trasy. Z Gokyo zaczynamy od delikatnego podejścia wzdłuż dwóch turkusowo-niebieskich jezior – Gokyo Tsho 4734 m i Taboche Tsho 4728 m. Wychodząc z doliny, docieramy do znacznie mniejszego jeziora Langpungu Tsho. To tu szlak na Cho La skręca na zachód, a my przeskakujemy boczną morenę rozległego lodowca Ngozumba. Następnie podążamy łatwo dostrzegalną, pofalowaną ścieżką wzdłuż wypełnionego skałami lodowcowego strumienia. Mijając kilka małych jezior polodowcowych, których wymiary mogą się znacznie różnić w różnych porach roku, idziemy aż do wschodniego brzegu lodowca. Tutaj przecinamy morenę boczną. Po chwili zobaczymy lodże w Dragnag 4700 m. trek: 4 godziny / przewyższenie: 250 m Dzień 12. Dragnag – Cho La 5420 m – Dzonghla 4830 m To będzie najdłuższy, najgorszy, a zarazem najlepszy 😉 dzień całej wyprawy. Nad ranem w pokoju naszej lodży będzie ok. 8 stopni, a na zewnątrz ziiiimno. Wyruszymy w ciemność. Do przełęczy jest ok marszu, a na miejscu musimy być nie później niż o godzinie Później słońce roztapia lód wiążący skały i wzrasta ryzyko spadających kamieni. Za to na szczycie przełęczy czeka na nas uczucie „osiągnięcia” czegoś szczególnego! Zejście również nie należy do banałów. Dzisiejsza wędrówka zajmie nam około ośmiu godzin. Przebrnięcie przez zlodowaconą przełęcz Cho La jest tą drugą absolutną atrakcją naszej wyprawy i samego Everest High Trail. Chociaż wspinaczka z Dragnag do Cho La nie jest tak trudna, jak poprzednia do Renjo La, to i tak nie można jej zlekceważyć. Podobnie jak przełęcz Renjo, Cho La nie stanowi wielkiego wyzwania pod względem technicznym, ale każda zmiana warunków pogodowych, szczególnie podczas opadów śniegu podwaja powagę wyzwania. W przypadku pojawienia się pokrywy lodowej bywa, że niezbędne staje się założenie raków. Będziemy o tym wiedzieli zawczasu podczas pobytu w Dragnag, gdzie można bez trudu wypożyczyć raki w razie potrzeby. Pierwszy odcinek dzisiejszego wejścia prowadzi górskim strumieniem i pastwiskami, aż opuścimy dno doliny stromym zboczem moreny. Następnie przechodzimy łagodnym terenem, po którym spiętrza się decydujące podejście po stromym, skalistym terenie. Szeroki grzbiet przełęczy Cho La 5420 m, ozdobiony kolorowymi flagami modlitewnymi, nie oferuje wspaniałej panoramy pamiętanej z Renjo La, ale szczególnie uderzająca jest odziana w lód piramida pobliskiego Lobuche East 6119 m. Stojąc tam, pośród świata wiecznego lodu, namacalnie poczujesz smak wyprawy i przygody mając przed sobą poziomy trawers lodowca. Po zejściu z lodowca nawigujemy przez strome wypolerowane płyty skalne. Z każdym krokiem widoki stają się bardziej niezwykłe. Ama Dablam 6814 m przedstawia się jak spiczasta piramida, podczas gdy północna ściana Cholatse 6335 m wznosi się pionowo za jeziorem Chola Thso. Ciesz się wędrówką przez tę niezwykłą krainę czarów, która ostatecznie dzisiaj zabierze Cię przez rozległe pastwiska do miejsca docelowego Dzonglha 4830 m. trek: 8 godzin / przewyższenie: 750 m Dzień 13. Lobuche 4910 m Dzisiejszy trekking zabierze nas naprawdę do królestwa Mt. Everestu. Miejsce docelowe to mała osada Lobuche. Będzie bazą wypadową na wejście na Kala Patthar, szczyt słynący z panoramy obozu bazowego pod Everestem – Everest Base Camp. Umiarkowany trekking zaczynamy od Dzonglha, przemierzamy rozległe zbocza nad wielkim jeziorem Chola Tsho. Północna ściana Cholatse, wznosząca się ku niebu za jeziorem, jest absolutnie niepowtarzalnym widokiem. Niedługo dostrzeżemy osławiony szlak Everest Base Camp Trail, który wije się z doliny Imja Khola na południu. Powyżej Dughli nasza ścieżka ostro skręca na północ i zabiera nas umiarkowanym nachyleniem w kierunku terminalnej moreny potężnego lodowca Khumbu. Dołączamy do głównego everestowskiego szlaku, którym podążamy wzdłuż lodowca w stosunkowo płaskim terenie. Sceneria zwala z nóg, przed sobą mamy Nuptse 7861 m i pięknie ukształtowaną piramidę Pumori 7165 m (poprawnie Pumo Ri 😉 ) – przez nas uważaną za jedną z najpiękniejszych gór świata. Wkrótce zobaczysz zabudowania Lobuche 4910 m, w których spędzimy następne dwa dni. Lobuche to baza wypadowa wspinaczki na prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalną atrakcję każdej z trekkingowych wypraw pod Everest – Kala Patthar 5643 m. trek: 5 godzin / przewyższenie: 250 m Dzień 14. Lobuche – Gorak Shep 5140 m – Kala Pattar 5643 m Dziś po raz pierwszy na wyprawie zdobędziemy nie 5-tysięczną przełęcz a szczyt. Kala Patthar 5643 m to jeden z naszych głównych podbojów tej wyprawy trekkingowej. Najczęściej podawaną wysokością szczytu, do której znaczna część górołazów się przyzwyczaiła to 5545 m albo 5550 m. Jednak 6 grudnia 2006 roku dokonano bardzo wielu nowych pomiarów i ustalono nową, dokładną wysokość Kala Pattar, minęło jednak sporo czasu zanim się przyjęła. Zaczynając od Lobuche i czując się doskonale zaaklimatyzowanym, ta wędrówka na szczyt będzie bardzo łatwa do pokonania. Na początek dość równy szlak wiedzie przez potężny lodowiec Khumbu przez naprawdę majestatyczny górski krajobraz. Tym bardziej niezwykły jest widok szklanego budynku w kształcie piramidy, zawierającego międzynarodowe Wysokościowe Centrum Badań Naukowych. Niedługo potem przetniemy charakterystyczny grzebień 5110 m lodowca Changri Nup, który na mapie jest wymieniony jako „przełęcz” Lobuche 5110 m – choć termin ten jest być może przesadą. Po przekroczeniu przytłoczonego skałami lodowca dochodzimy do małej osady Gorak Shep 5140 m, gdzie szlak rozchodzi się na dwie części. Główna ścieżka prowadzi bezpośrednio do Everest Base Camp 5364 m a czas przejścia to 2 godziny. Wybieramy drugą odnogę i stopniowo narastającym nachyleniem, aż do czasu gdy szlak stanie się naprawdę stromy i przeprowadzi nas przez głazy skalne wdrapujemy się na Kala Pattar 5643 m. Widok z góry, zwłaszcza na Mt. Everest 8850 m i Nuptse 7861 m przewyższą wszystko, co do tej pory widziałeś. Nie spiesz się i ciesz się tym wspaniałym widokiem – jesteśmy teraz dosłownie u szczytu naszej wyprawy. Wracamy do Lobuche. trek: 8 godzin / przewyższenie: 750 m Dzień 15. Lobuche – Pangboche 3930 m Stąd już każdy krok będzie w dół, no może prawie każdy 😉 . Everest High Trail zabierze nas na klasyczny szlak pod Everest – Everest Base Camp Trail, zapewniając Ci mnóstwo nowych wrażeń. Mając przed sobą już tylko nieporównywalnie mniejszy wysiłek będziemy chętniej skupiać się na relacjach wewnątrz grupy. Z Lobuche kierujemy się na południe, przemykamy przez Dughli i dalej bezpośrednio schodzimy do Pheriche 4240 m, do którego docieramy w zaskakująco krótkim czasie. Zejście z wyższych partii górskich po takim czasie i związane z tym optymalne zaaklimatyzowanie się sprawią, że poczujesz prawdziwy przypływ mocy. Po przejściu, o ile nie przebiegnięciu 😉 , małej przełęczy (Przełęcz Pheriche, 4270 m), wędrujemy nietrudną ścieżką wzdłuż brzegów spienionej rzeki Imja Khola, aż do dużej wioski Szerpów Pangboche 3930 m. Nadal dysponujemy czasem na zwiedzanie starożytnego klasztoru Pangboche Gompa (Khumjung), położonego kilka minut spacerem nad wioską. To tu właśnie mnisi od 300 lat strzegą rzekomy skalp Yeti. trek: 6 godzin / przewyższenie: 250 m Dzień 16. Pangboche – Namcze Bazar 3440 m Dzisiejszy dzień zamknie pętle regionu centralnego Khumbu. 11 dnia po opuszczeniu Namcze Bazar powracamy do tętniącego życiem miasteczka targowego a zarazem stolicy Szerpów. Z początku przedzieramy się przez dziki wąwóz rzeki Imja Khola. Następnie krótkim podejściem przez gęste lasy zmierzamy do klasztoru Tengboche 3860 m, położonego u stóp urzekającej Ama Dablam 6814 m, będącej jednym z symboli Nepalu. Mamy dużo czasu na zwiedzenie wspaniałego kompleksu klasztornego z dużą gompą. Następnie stromym zejściem pomkniemy do młynków modlitewnych w Phungi Thanga 3250 m, gdzie przechodzimy przez długi wiszący most, zanim skierujemy się ostatnim większym spiętrzeniem całej naszej wyprawy trekkingowej na Namcze Bazar. Ten ostatni, 500-metrowy przyrost wysokości to będzie dla nas szybki spacer, i już wkrótce znajdziemy się na krawędzi terenu w kształcie basenu, spoglądając w dół na wspaniałe budynki pulsującego ośrodka trekkingowego Namche Bazaar 3440 m. trek: 6 godzin / przewyższenie: 600 m Dzień 17. Dzień relaksu w Namcze Bazar 3440 m Ten dzień poświęcamy nie tyle odpoczynkowi, co złapaniem czasu na rozkoszowanie się chwilą w Himalajach nie podejmując żadnego wysiłku. Mamy taką aklimatyzację, że wysokość Namcze Bazar jest niczym miasto w Polsce. Nie ma lepszego miejsca na taki dzień. Namcze Bazar jest idealne, wspaniałe otoczenie, szansa na doświadczenie luksusu gorącego prysznica. Możesz skompletować pamiątki i zrelaksować się przy ekstrawagancko podanej kawie w jednej z wielu trekkingowych kawiarni. Spokojna, kosmopolityczna atmosfera Namche Bazaar jest znana w międzynarodowej społeczności trekkingowej i będziesz miał mnóstwo okazji, aby podzielić się swoimi doświadczeniami z podobnie myślącymi ludźmi. Gdyby udało się tu być w sobotę, bylibyśmy świadkami cotygodniowego targu, na który handlowcy przybywają z daleka, aby oferować swoje towary… niezapomniane przeżycie. trek: 0 godzin / przewyższenie: 0 m Dzień 18. Lukla 2840 m Nasz ostatni dzień trekkingu pod Everestem. Wracamy po własnych śladach znanej nam drogi z Namcze Bazar do Lukli. Tym bardziej ten solidny odcinek będzie nam się dłużyć i choć większość jest z górki, to podążając za dzikimi wodami Dudh Koshi zawierać będzie kilka krótkich, ale ciekawych podejść. Biorąc jednak pod uwagę wszystko, co zrobiliśmy w ciągu ostatnich kilkunastu dni, oraz to, że jesteś teraz w szczycie formy, to będzie bułka z masłem. Wieczorem czeka nas ceremonia pożegnalna z załogą. Spędzając razem tyle czasu, z pewnością będzie emocjonalnym zakończeniem tej niezwykłej przygody. trek: 8 godzin / przewyższenie: 500 m Dzień 19. Lot do Katmandu – dzień odpoczynku Wczesnym rankiem udajemy się na lotnisko w Lukli, po raz kolejny wybierając jeden z najwcześniejszych lotów powrotnych do Katmandu. Emocje związane z odlotem ze słynnego pochyłego pasa startowego, przypominające, szczególnie teraz, skakanie ze skoczni narciarskiej, szybko mijają, dzięki wrażeniom jakie dostarczają malownicze widoki na himalajskie szczyty, przepływające w oknie samolotu. Po odwiezieniu naszej grupy do hotelu w Katmandu nadal mamy wystarczająco dużo czasu na spacer po mieście lub zakupy w tętniącej życiem dzielnicy turystycznej Thamel. Lot krajowy: 45 minut / czas wolny w Katmandu Dzień 20. Katmandu Możemy spędzić ostatni dzień w stolicy Nepalu w dowolny sposób, nie robić nic, iść na zakupy lub wybrać się na kolejną wycieczkę odkrywczą z jednym z naszych przewodników po mieście (zorganizujemy wycieczkę na miejscu – nie jest wliczona w cenę). Wciąż w Katmandu jest jeszcze wiele do odkrycia – od tętniących życiem rynków na ulicach i placach miast, po słynne zabytki i ukryte skarby kultury. Jutro kończy się wspaniała przygoda – Twoja wędrówka po szlaku Everest High Trail dobiegła końca. Wieczorem weźmiemy udział w ceremonii pożegnania, podczas której otrzymasz tradycyjny szczęśliwy szalik Katas na bezpieczną podróż do domu, zanim transfer zabierze Cię do terminalu odlotów na międzynarodowym lotnisku Tribhuvan. Czas wolny w Katmandu / Opcjonalna wycieczka po mieście / Lot powrotny do kraju Dzień 21. Przylot do kraju To dzień przeznaczony zarówno na możliwy wylot z Nepalu jak i przylot do Polski. Każda osoba wybierająca się w rejon Everestu, albo wie, albo słyszała o tym, że pogoda w rejonie Lukli bywa kapryśna i z tego powodu nierzadko są odwoływane loty. Jeśli na lot z Lukli będziemy musieli czekać, możemy nie zdążyć na nasz lot powrotny do Europy. W związku z tym, poprzedni dzień, a w zasadzie dwa poprzednie dni programu przeznaczone na Katmandu są naszymi dniami rezerwy a dzisiejszy dzień może być dopiero dniem wylotu z Katmandu, oczywiście w porze rannej. Stosunkowo bezpieczną opcją będzie też wylot na noc z 20-tego na 21-dnia wyprawy, wtedy przy najgorszym scenariuszu tego samego dnia do południa przylecimy z Lukli do Katmandu.
A do dnia dzisiejszego lista polskich zdobywców Everestu (inne nazwy szczytu to m.in. Czomolungma i Sagarmatha) liczy 43 osoby. Pomijając wszelkie inne aspekty… skoro to najwyższy punkt naszej planety, to widoki z niego muszą być obłędne. A promień widoczności sięga zapewne setek kilometrów.
Ludzi online: 797, w tym 21 zalogowanych użytkowników i 776 gości. Wszelkie demotywatory w serwisie są generowane przez użytkowników serwisu i jego właściciel nie bierze za nie odpowiedzialności.
Podróż na trasie Śrinagar → Mount Everest można odbyć środkami transportu: samolot, autobus, pociąg lub samochód na 5 sposobów. Wybierz opcję poniżej, aby zobaczyć wskazówki krok po kroku i porównać ceny biletów i czasy podróży w planerze podróży Rome2Rio.
James Balfour ma 27 lat. Młody, energiczny, z iskrą w oku. Syn „króla klubów fitness”, Mike’a Balfoura, który stworzył ich setki na całym świecie, założył własną sieć. Pure Health and Fitness rozwija się w piorunującym tempie. A on szuka nowych wyzwań, bo jedno z największych, wejście na Mount Everest, ma już za sobą. Business Traveller odwiedził go w jego warszawskim Pure Sky Club, otwartym niedawno w wieżowcu Skylight, w samym sercu miasta – jednym z najbardziej ekskluzywnych miejsc poświęconych Traveller: Jaki jest widok z Dachu Świata?James Balfour: Na Mount Everest wszedłem 23 maja 2008 roku. Było to spełnienie wielkiego marzenia. Byłem piątym, najmłodszym Brytyjskim zdobywcą szczytu, miałem wówczas 24 lata. Wiązało się to również z akcją charytatywną, zbieraliśmy pieniądze na odbudowę szkół w Liberii, zniszczonych w trakcie wieloletniej wojny domowej. Udało się nam zgromadzić ponad 50 tysięcy funtów. Sama wyprawa to chwile wielkich emocji, sporo było przy tym przygód. Na szczycie byłem około 20 minut. Widać było krzywiznę Ziemi, zaś w świecącym słońcu bezkres Chin. Tego widoku nie zapomnę Traveller: Everest za Panem, jakie jest zatem kolejne wyzwanie?James Balfour: Mamy dwa poważne wyzwania biznesowe związane z marką Pure. Pierwsze z nich to sieć Pure Health and Fitness, która w ciągu minionych trzech lat, odkąd jesteśmy w Polsce, rośnie w bardzo szybkim tempie. W tej chwili mamy dwadzieścia klubów, do końca roku liczba ta wzrośnie do czterdziestu. To główna część naszych działań, poważnie się na tym wyzwaniem jest miejsce, w którym się znajdujemy. Pure Sky Club to nowatorska koncepcja na polskim rynku, pierwszy w kraju prywatny, członkowski klub biznesowy. Od otwarcia minęły zaledwie cztery miesiące, jednak już teraz mogę powiedzieć, że odnieśliśmy naprawdę duży sukces. Dlatego nowym przedsięwzięciem jest poszukiwanie miejsc, w których takie właśnie kluby jak Pure Sky Club moglibyśmy otworzyć. Miast, gdzie tego typu przedsięwzięcie ma rację bytu, jest moim zdaniem wiele, w tej chwili na naszej liście są chociażby Bukareszt, Sztokholm oraz Stambuł. Warto ten pomysł powielać, tym bardziej, że byłaby to dodatkowa wartość dla naszych klientów, którzy mogliby korzystać z klubów w każdym Traveller: Jak ważne są w Pana życiu pasje i ich spełnianie?James Balfour: Są niezmiernie ważne. Myślę, że jeśli nie nosisz w sobie pasji, marzeń, ku którym dążysz, jeśli nie masz wiary w to, co robisz, nigdy nie wzniesiesz się na odpowiedzi poziom. To czym się zajmujemy, Health and Fitness, to dla mnie i mojego wspólnika, Tony’ego Cowena, jest naprawdę ważne. Powiem tak: medycyna może utrzymać cię przy życiu, ale fitness sprawi, że przeżyjesz je szczęśliwie. To podstawa. Jak to wszystko ma się do naszego Pure Sky Club? Ano tak, że biznes to także nasza pasja i robimy to z pełnym tak jak wielu ludzi na całym świecie spotykamy się na rozmowach w hotelowych lobby czy małych knajpkach. Gdy dyskutujesz o dużym kontrakcie nie wytaczasz jednak dział i nie krzyczysz o tym na wszystkie strony. Potrzebujesz swobodnego, komfortowego, cichego miejsca, gdzie możesz o tym porozmawiać, podjąć decyzję i potem cieszyć się efektem. To właśnie legło u podstaw naszego pomysłu na Pure Sky Traveller: Kto jest tak naprawdę adresatem waszej oferty Pure Sky Club, co możecie zaproponować?James Balfour: Jeśli porównamy się do prywatnych klubów członkowskich w Wielkiej Brytanii, z których wiele ma długą tradycję, czy to polityczną, czy też związaną z wojskiem, a przy tym mają wykształcone przez wiele lat reguły, choćby dotyczące obecności kobiet lub obowiązującego stroju, to jesteśmy inni. Świat się zmienia, wielu ludzi robi olbrzymie majątki nosząc jeansy. Zmieniają się także ich potrzeby i oczekiwania. Nie jesteśmy miejscem dla statecznych ludzi palących cygaro i rozprawiających o minionych latach. Jesteśmy progresywni, kobiety są u nas bardzo mile widziane, zresztą wśród naszych członków pań jest wiele. Generalnie mówimy o ludziach z aspiracjami, co oczywiście przejawia się w bardzo różny sposób. Jednak każdy z nich może tu przyjść, by się spotkać, zaprosić klienta na rozmowy, odpocząć czy się Traveller: Brzmi nieco jak głębsza filozofia cieszenia się życiem i pracą?James Balfour: Bo faktycznie coś w tym jest. Świat pędzi z zawrotną prędkością, my musimy trzymać rękę na pulsie zmian. Ludzie pracują ciężko, zarabiają dla swoich firm duże pieniądze, i myślę, że często chcą znaleźć się w miejscu, gdzie jest lepiej, przyjemniej, niż w biurze. Chcą też mieć możliwość świętowania sukcesu. My oferujemy spędzenie całego dnia w zupełnie innych warunkach. Członek klubu rano dostaje bezpłatne śniadanie, potem może spotkać się z kimś w mniej lub bardziej formalnej atmosferze, może zamknąć się w prywatnej jadalni na rozmowy albo przyjść wieczorem, by po ciężkim dniu odprężyć się w kompleksie Spa albo sali kinowej. To jest po prostu łączenie biznesu z Traveller: Pytanie, które nasuwa się samo, dlaczego wybraliście Polskę?James Balfour: No tak, faktycznie, słyszę je dość często. Przyjechaliśmy przed trzema laty, ponieważ zauważyliśmy olbrzymią lukę na tutejszym rynku health & fitness. Wystarczy powiedzieć, że w Polsce wówczas 0,6 % dorosłej populacji korzystało z usług klubów fitness, w Wielkiej Brytanii ten odsetek sięgał 13 %. Mogę dziś przyznać, że była to doskonała decyzja – mam nadzieję, że właśnie tę lukę z kolei z perspektywy prywatnych klubów biznesowych – w Polsce może być tylko lepiej. Polska jest jedną z najprężniej działających gospodarek w Europie, miliony euro spływają na rynek w związku z nadchodzącymi mistrzostwami Euro 2012, większy odsetek młodych ludzi ma wyższe wykształcenie tu, niż chociażby w Niemczech, Polacy pracują dłużej i wydajniej, niż ludzie w zachodniej części kontynentu. Mówiąc krótko, w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat Polska przeszła niewiarygodne zmiany. Sądzę, że będą one postępować. I przyznaję, że wolę być tu, niż w Londynie.
. 386 469 144 112 177 46 245 116
mount everest widok z samolotu